środa, 17 października 2012

Walcząc z czasem

Po nieplanowanej przerwie - wracam. Pierwsze zawirowania związane z rozpoczęciem semestru już za mną, z radością więc mogę wrócić do blogowania. Choć okazuje się, że studia filologiczne wymagają ogromnych nakładów czasu, pracy i zaangażowania, nie potrafię i nie chcę porzucić na ich rzecz swojego ukochanego dzieciątka;) Według moich obliczeń wystarczy zaledwie wydłużyć dobę o 2-3 godzinki, by znaleźć kilka chwil na czytanie - i pisanie - a cóż to za problem sprzeciwić się porządkowi wszechświata?;)


Moi Drodzy, w związku z tą moją nieobecnością w blogosferze jestem nieco do tyłu z tytułami godnymi wspomnianej dłuższej doby, mam więc do Was ogromną prośbę: polećcie mi coś dobrego. Marzę o przyjemnej, relaksującej, acz nieodmóżdżającej lekturze i jestem przekonana, że zwracam się z tym do najodpowiedniejszych ludzi na planecie;) Pomożecie? Czekam niecierpliwie na Wasze komentarze.


Mam też krótką informację, choć skierowaną pewnie do dość ograniczonej grupy odbiorców. Być może zauważyliście już, że pojawiła się nowa zakładka o jakże tajemniczo brzmiącym tytule COŚ ZA COŚ. Ponieważ na mojej półce leniwie dogorywa wiele interesujących, dawno już przeczytanych książek w języku angielskim, chętnie wyślę je dalej w świat. Ale że nie ma nic za darmo, jest coś za coś. Jeśli chcielibyście przygarnąć którąś z obecnych na półeczce pozycji, zaproponujcie mi coś w zamian. Wymieńcie się czymś równie interesującym, co ja proponuję Wam. Nie zgłaszam żadnych konkretnych potrzeb, a więc możecie wcisnąć mi dowolną książkę, jaką - to zależy od Was. Jeśli będzie popyt, zwiększy się też podaż, zapraszam więc do zaglądania:)

A już niedługo recenzje Dziwnego przypadku psa nocną porą Marka Haddona i Szaleństw Brooklynu autorstwa Paula Astera. Trzymajcie kciuki, żeby starczyło mi na to dnia;)

wtorek, 25 września 2012

30 day book challenge - 14, 15, 16

Dzień 14 - Książka, która powinna się znaleźć na obowiązkowej liście lektur w szkole średniej
Może będzie to wybór nietypowy, dla niektórych pewnie niezrozumiały, ale ja na listę lektur wpisałabym koniecznie poezję Szymborskiej. Nie pojedyncze wiersze poddane skrupulatnej, odzierającej ze znaczenia analizie, ale całe tomiki, w których każdy na pewno znalazłby coś dla siebie. Uważam twórczość naszej cudnej noblistki za niezwykle przystępną, nawet prostą w odbiorze, a przy tym zwyczajnie wartościową. Taki na przykład zbiór Widok z ziarenkiem piasku chętnie poleciłabym ministrowi edukacji:)

Dzień 15 - Ulubiona książka traktująca o obcych kulturach
Takie książki pisze wspominany już kiedyś przeze mnie pan Cejrowski, które obce kultury pokazuje niejako od kuchni. Bardzo podobała mi się też Gorąca wieś Ambinanitelo Arkadego Fiedlera, i choć czytałam ją całe lata temu, dobre wrażenie dalej się utrzymuje;)  


Dzień 16 - Ulubiona książka, którą sfilmowano
Władca pierścieni? A niedługo Hobbit:)

wtorek, 18 września 2012

Gosposia prawie do wszystkiego - Monika Szwaja


liczba stron: 352
ISBN: 978-83-925879-3-4
oprawa: miękka
data wydania: 2009 (SOL)
moja ocena: 4+/6


Mimo całej niechęci dla polskiej literatury kobiecej, Monikę Szwaję uwielbiam. Kiedy ostatnio odkryłam zalegającą na półce i zapomnianą już Gosposię prawie do wszystkiego, nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. Za oknem szaro, chłodno i deszczowo, a tu wpada mi w ręce lektura ciepła i słoneczna. I jak można się temu oprzeć?:)

Maria Strachocińska zarzuciła karierę naukową, by zostać żoną idealną. Dla swojego męża, znanego prawnika, urządziła luksusowy loft w Żyrardowie, wydawała przyjęcia, sprzątała, gotowała - kilka lat po ślubie wciąż szaleńczo zakochana. Miłość przeszła jednak jak ręką odjął, gdy Aleks rzeczoną ręką pchnął połowicę na kanapę z taką siłą, że udało jej się przekoziołkować i przyjąć na głowę cios od donicy i kolumienki, na której stała. Maria, po powrocie ze szpitala postanowiła się ewakuować, uciec jak najdalej. Ale gdzie? Życie pchnęło ją najpierw do uroczego Zakopanego i sympatycznej teściowej, by ostatecznie roztoczyć przed bohaterką uroki Szczecina. Wśród przyjaznych dusz (w różnym wieku) Maria - Mareszka - krok po kroku buduje swój świat na nowo, zostając... kuchtą. Turbomiotłą. A tak właściwie: elegancką gospodynią domową za wielkie pieniądze, i z wielkimi umiejętnościami.

Jestem, po raz kolejny zresztą, absolutnie rozczulona. Losy Marii, choć dość nieprawdopodobne, niejednokrotnie wzruszyły mnie, zmusiły do uśmiechu i refleksji. Pani Szwaja stworzyła niebywale ciepłą opowieść o przekraczaniu własnych ograniczeń, pisaniu nowych początków i pięknie przyjaźni. Od pierwszych stron czułam się zadomowiona, a każdego bohatera witałam jak starego druha (oprócz tego buca - w znaczeniu krakowskim - Aleksa). Po prawdzie, wielu z nich było dość posuniętych w wieku, co tylko przydawało książce uroku i dowodziło, że metryka nie ma znaczenia.

Gosposię prawie do wszystkiego czyta się szybko i przyjemnie. Znalazłam kilka literówek, co mogłoby mnie wyprowadzić z równowagi, na szczęście jednak nie było ich wiele. Wadą mógłby dla niektórych być także język, jakim posługują się bohaterowie - rozmija się on nieco z potoczną mową. Jest piękny, kwiecisty, z "jajem" i przymrużeniem oka, dla mnie bomba, choć sama raczej nie rozmawiałabym tak z przyjaciółmi. Z drugiej strony - nie mam tak ekscentrycznych przyjaciół;)

Interesujące postacie i przyjemny styl to spore, acz nie największe walory powieści pani Szwai. Przede wszystkim bowiem książka niesie ze sobą ogromny ładunek pozytywnej energii, inspiruje do odwagi i wiary w siebie. Dla niejednej kobiety losy Mareszki będą zachętą, by przełamać strach i coś w swoim życiu zmienić, i za to autorka zaskarbiła sobie moją dozgonną sympatię. Polecam Gosposię prawie do wszystkiego na chłodne wieczory - rozgrzewa niczym kubek kakao.

czwartek, 13 września 2012

Śniadanie u Tiffany'ego - Truman Capote

tytuł oryginału: Breakfast at Tiffany's  
tłumaczenie:  Rafał Śmietana
liczba stron: 87 
ISBN: 
8389651629 
oprawa: twarda
data wydania: 2004 (
Mediasat Poland - Kolekcja Gazety Wyborczej

moja ocena: 5/6 


Od dawna utrzymuję, że najwięcej uroku zawsze znajdziemy w prostocie. Ta banalna wręcz prawda ma zastosowanie także w literaturze: często im prostsza fabuła, im mniej stylistycznych ozdobników, tym bardziej książka nas urzeka. I takich właśnie pozycji szukam, a co najważniejsze - często udaje mi się je znaleźć. Ostatnio do kolekcji lektur nieskomplikowanych, acz pięknych z całą pewnością mogę dodać Śniadanie u Tiffany'ego.

Nowy Jork, lata 40. XX wieku. Początkujący pisarz (nazwijmy go Fredem) snuje opowieść o swojej niezwykłej sąsiadce. O pannie Holly Golightly, w podróży. Zauroczony tą młodziutką, ekscentryczną kobietą Fred opowiada o ich wzajemnych relacjach, przedstawiając zadziwiające życie zadziwiającej Holly za swojej perspektywy. A jest o czym mówić: ten niebieski ptak zdaje się umykać wszelkim konwenansom, wciąż balansując na krawędzi. Mieszkanie Golightly wygląda niczym hotel, z nierozpakowanymi pudłami i bezimiennym kotem stanowiąc definicję tymczasowości, najwyraźniej nie przeszkadza to jednak o wiele starszym mężczyznom, którzy często ją odwiedzają (tak, to ci sami, którzy poproszeni o drobne na toaletę, wciskają damie 50-dolarowy banknot). Holly bywa w najmodniejszych klubach otaczając się celebrytami, a jednocześnie odwiedza w więzieniu praktycznie obcego człowieka, kradnie drobne przedmioty, by nie wyjść z wprawy, po czym przesiaduje godzinami w bibliotece - i zawsze działa według tylko sobie znanych zasad. Ale kim naprawdę jest ta "szczera blagierka" o ujmującej twarzy i szalonym życiorysie?

Capote stworzył fabułę tak banalną, że ciężko składnie ją streścić, a zarazem wykreował tak intrygującą postać kobiecą, jak może zrobić to tylko mężczyzna. Sylwetka Holly została nakreślona bardzo odważnie i żywo, stanowiąc zagadkę (a niekiedy może i źródło inspiracji) dla pokoleń czytelników. Jedno wiadomo na pewno: wzbudza emocje. Urzeka albo zniesmacza; jest słodka, cyniczna, zagubiona, pewna siebie, zwariowana i rozważna, głupiutka i inteligentna. Została opisana z niesamowitą prostotą i klasą, co zresztą stanowi największy atut Śniadania u Tiffany'ego. Pod warstwą niezobowiązującego stylu kłębią się treści zdecydowanie refleksyjne - ba, dla niektórych nawet filozoficzne! Śmiem stwierdzić, że u Capotego (a może Capota?) każdy znajdzie to, co chce znaleźć.

Warto zwrócić uwagę także na obraz Nowego Jorku sprzed kilkudziesięciu lat. Może to kwestia literackiego kunsztu autora, a może duch autentycznej atmosfery, jednak po lekturze Śniadania u Tiffany'ego byłam na nowo oczarowana Wielkim Jabłkiem, jego żywotnością i klasą. W szeleście kartek aż słychać pulsujący rytm wielkiego miasta, choć tu mogła nieco ponieść mnie wyobraźnia;) Moim zdaniem bardziej, aniżeli w filmowej adaptacji tego tytułu. A jeśli już przy filmie jesteśmy - to najgorsza ekranizacja świata. No dobrze, może nie najgorsza, ale ktokolwiek obsadził Audrey Hepburn w roli Holly, chyba nie czytał książki albo zwyczajnie postanowił wszystko zepsuć. Tragedia! Polecam wybrać albo wersję literacką, albo filmową, ale raczej nie obie, bo może grozić to poważną zapaścią.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Dzieło Capota (czy Capotego?;)) należy do pozycji kultowych nie bez powodu: ma w sobie dużo wdzięku i bezpretensjonalności. Żałuję jedynie, że to tylko kilkadziesiąt stron, ponieważ chętnie spędziłabym z Holly i Fredem więcej czasu.

poniedziałek, 3 września 2012

Szepty zmarłych - Simon Beckett

tytuł oryginału: Whispers of the dead   
tłumaczenie: 
Sławomir Kędzierski 
liczba stron: 256 
ISBN: 
9788324133673 

oprawa: miękka 
data wydania: 2009 (Amber) 

część w cyklu: III
moja ocena: 4+/6 


Trupia farma intryguje nie od dziś. Domeną tego ośrodka badawczego w Knoxville jest śmierć - śmierć pozbawiona poetyki, obdarta z metafor, czysty rozkład. Nic więc dziwnego, że kolejni autorzy czynią z niej tło dla swoich opowieści. Nie oparł się także Simon Beckett, autor m.in. głośnej Chemii śmierci. Szepty zmarłych to już trzeci tom przygód Davida Huntera, lekarza i antropologa sądowego; David po raz wtóry będzie musiał zmierzyć się z seryjnym mordercą i osobistymi zawirowaniami.

A co Hunter robi na trupiej farmie? Po dramatycznych przeżyciach (o których nie mam zielonego pojęcia, bo niechcący pominęłam drugą część) postanawia wyrwać się z Wielkiej Brytanii i "odetchnąć" w Centrum Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee, odwiedzając przy okazji dawnego przyjaciela i nauczyciela, Toma. Ten właśnie prosi Davida o pomoc w sprawie, która okazuje się czymś więcej niż zwykłym morderstwem. Fałszywe groby i kolejne martwe ciała to dopiero początek - antropolodzy będą musieli zmierzyć się z zabójcą pomysłowym i wyrafinowanym, mylącym tropy jak na zawołanie. Kto będzie kolejną ofiarą? Czy Davidowi uda się powstrzymać mordercę zanim dojdzie do prawdziwej katastrofy?


Szepty zmarłych okazały się dla mnie sporym zaskoczeniem. Z pierwszej przygody z Beckettem wyszłam bowiem lekko poturbowana i zawiedziona - bo za mało antropologii, bo zbyt oczywiste rozwiązanie. Tym razem na szczęście nie mogę postawić autorowi żadnego z tych zarzutów: fabuła jest świetnie skonstruowana, trzyma do końca w napięciu i nawet najbardziej wnikliwego czytelnika wystrychnie na dudka. Zaskakujące zwroty akcji i podrzucane po kawałeczku tropy sprawiają, że ciężko oderwać się od lektury. Uważam się za wytrawnego czytacza i zazwyczaj potrafię szybko określić mordercę, ale tu? Nie ma mowy, do samego finału nie wiadomo, kto zacz. A czy to nie najlepsza rekomendacja? 


Stylistycznie Szepty zmarłych to może nie majstersztyk, brakuje może nieco polotu i pewnego rodzaju gładkości, jednak nie razi to w żaden sposób - jest po prostu przyzwoicie. Co więcej, czyta się naprawdę dobrze właśnie ze względu na prostotę i przystępność języka. Odrzucać mogę jedynie zbyt rozbudowane opisy wewnętrznych przeżyć Huntera, i choć wcale nie ma ich tak wiele, dla mnie i tak były przysłowiowym piątym kołem: niczego szczególnego nie wnosiły, a tylko zawadzały. Co jeszcze wypada słabiej? Samo zakończenie. Choć zaskakujące, nie wywołuje innych emocji, brnie się przez nie raczej beznamiętnie. O tyle to dziwne, że przez całą książkę towarzyszy czytelnikowi nieokreślone poczucie niepokoju, jakby na kolejnej stronie czyhało poważne zagrożenie. Finał w żaden sposób nie przystaje do tej konwencji, po prostu nagle schodzi powietrze i zostaje... cóż, flak.

Na tle całości takie małe wpadki nie mają jednak dużego znaczenia; powieść Becketta jest po prostu świetna i przekonała mnie do pisarza w stu procentach. Wciągająca fabuła, interesujący bohaterowie i (tym razem;)) odpowiednia dawka antropologii przyjemnie mnie zadziwiły i to między innymi za ich sprawą wpisuję Szepty zmarłych na listę ulubionych książek.

piątek, 31 sierpnia 2012

Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules - Helen Fielding.

tytuł oryginału: Olivia Joules and the Overactive Imagination  
tłumaczenie:  Katarzyna Petecka-Jurek
liczba stron: 354 
ISBN: 
8372986231 
oprawa: miękka 
data wydania: 2004 (Zysk i S-ka) 

moja ocena: 2+/6



Pamiętacie Bridget Jones? Pewnie, że tak, przecież trudno o niej zapomnieć;) Autorka jej przygód, Helen Fielding, znana jest przede wszystkim z takich lekkich, humorystycznych opowiastek, doskonałych do czytania w wannie albo nad wielką porcją lodów. Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules doskonale wpisuje się w tę stylistykę, choć aspiruje do miana... powieści kryminalnej.

Tytułowa Olivia jest dziennikarką pracującą dla Sunday Timesa i magazynu Elan - dziennikarką boleśnie zdegradowaną. Pisanie o poważnych sprawach nie wychodzi jej bowiem najlepiej, a to właśnie ze względu na rozbuchaną wyobraźnię. Rozczarowana Olivia leci do Miami, by zrelacjonować imprezę promocyjną kremu do twarzy. Niezbyt ważkie, prawda? Zapowiada się niebywale nudno, gdy na horyzoncie pojawia się tajemniczy Pierre. Nie wiadomo dokładnie, kim jest i co robi, nie zraża to jednak naszej bohaterki. Z początku zauroczona, Olivia z biegiem czasu zaczyna łączyć pewne fakty z życia ukochanego w całość, przypisując wszelkie dziwne, niebezpieczne zdarzenia powiązaniom Pierra z... Al Kaidą. A może to tylko jej rozbuchana wyobraźnia?

Cóż, arcydzieła pani Fielding nie stworzyła. Prawdę mówiąc, nawet jej najbardziej znane książki nie wykraczają poza przeciętność. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że Rozbuchaną wyobraźnię... przeczytałam właściwie podczas jednego leniwego dnia w pracy. Przyczyniły się do tego wartka akcja, odrobina humoru (choć spodziewałam się go więcej) i sympatyczna bohaterka, której trudno nie polubić. Zachęca również język: bardzo potoczny i pozbawiony nadęcia. Sama fabuła jednak jest wręcz groteskowa, z pewnością nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że którakolwiek z przygód Olivii mogłaby przytrafić się prawdziwemu człowiekowi. Co więcej wydaje mi się, iż autorka oczekuje od nas właśnie wiary w te wszystkie szaleństwa, a jeśli tak, to traktuje czytelnika jak, cóż... głupka. A tego czytelnik nie lubi.

Niestety, momentami także wspomniana wartka akcja szwankowała. Robiła się zdecydowanie zbyt wartka, aż myląca, a wątki rozbiegały się na wszystkie strony świata. Wkradł się przytłaczający chaos i w pewnej chwili losy Olivii stały się dla mnie zlepkiem wyłapanych w przelocie informacji. Sama fabuła, choć już i tak nierealistyczna, została potraktowana po macoszemu: nakreślona pośpiesznie i niedokładnie, co tylko potęgowało wrażenie ogólnego bałaganu. A jeśli już się czepiam, to muszę wspomnieć też o tajemniczym amancie. Jego sylwetka została bowiem skonstruowana tak powierzchownie, tak niespójnie i nielogicznie, że aż łapałam się za głowę. Jednego dnia Pierre kochany, Pierre uroczy i szczodry, a drugiego - Pierre ma obsesję, nazywa ludzi swoimi sokołami i ssie im palce w obrzydliwy sposób. Skąd ta zmiana? Tego niestety się nie dowiadujemy. Mało to literackie, ale chce się powiedzieć tylko krótkie i dobitne: WTF?

Nie wątpię, że niektórym Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules przypadnie do gustu. Pewnie nastolatkom, może też kobietom nie mającym czasu i energii na bardziej wyrafinowaną lekturę. Na pewno zadowolone będą fanki babskiej literatury na wysokich obrotach, do których, jak się okazało, ja nie należę. Mnie tempo przytłaczało, przytłaczał mnie banał, przytłaczała generalnie słaba jakość tegoż czytadła. Nie śmiem więc polecić powieści Fielding nikomu o wyższych czytelniczych ambicjach.

środa, 29 sierpnia 2012

"Czas tajemnic" - Marcel Pagnol


tytuł oryginału: Le Temps des secrets
tłumaczenie: Małgorzata Paszke
liczba stron: 300
ISBN: 
978-83-61989-72-1 
oprawa: miękka
data wydania: 2011 (Esprit)
część w cyklu: II

moja ocena: 5+/6


Gdybym miała wymienić miejsca, do których wracać lubię i potrzebuję, na pewno wspomniałabym o Prowansji, choćby w wersji jedynie literackiej. Nie kryję, że pokochałam akurat ten region Francji w dużej mierze dzięki Marcelowi Pagnol i jego wyjątkowej autobiografii Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki. Sięgnięcie po część kolejną było więc naturalną koleją rzeczy, choć nie obyło się bez pewnej dozy niepokoju - czy aby nie oczekuję zbyt wiele?

Marcel, którego spotykamy w Czasie tajemnic, wybiera się już do liceum. Zanim jednak zanurzy się w tym nowym świecie, spędza kolejne wakacje w urokliwym wiejskim domu, Bastide-Neuve. Powraca czar polowań, beztroskich zabaw z przyjacielem i niczym nieskrępowanej wolności... niestety, czar nieco już przebrzmiały, zaledwie echo dawnych uniesień. Wszystko się zmienia. Lili ma obowiązki, a pogoń za dzikim ptactwem przestaje urzekać świeżością. Zrezygnowany Marcel zaczyna spisywać wakacje na straty, gdy pojawia się śliczna Izabela, w której chłopiec zadurza się po uszy. Zakochani spędzają razem całe dni, jednak nawet taka miłość nie trwa wiecznie - wszak na Marcela czekają już nowe wyzwania, nowa szkoła i nowi przyjaciele.

Każdy, kto miał styczność z prozą Pagnola zna jej nieodparty urok, obecny także w Czasie tajemnic. Figlarny język, wnikliwe spostrzeżenia i spora doza humoru kryją się na każdej stronie, a przygody autora chwytają za serce. Co ważne, z pewnością każdy z nas w większym lub mniejszym stopniu może identyfikować się z małym Marcelem - wszak pierwsza miłość nie omija nikogo. Dzięki temu książka nabiera uniwersalizmu i ma szansę spodobać się każdemu, niezależnie od płci, wieku czy zainteresowań.

Godny uwagi, podobnie jak w Chwale mojego ojca. (...), jest także aspekt historyczno-obyczajowy i przyznam, że to on podobał mi się najbardziej. Z przyjemnością dowiadywałam się, jak funkcjonowała szkoła z początków XX. wieku, chłonęłam wręcz atmosferę jej grubych murów i staroświeckie zasady. Wątek romantyczny z kolei pomaga zrozumieć od dawna znaną prawdę: miłość jest ślepa. Pagnol udowadnia to na własnym przykładzie w sposób dobitny, a przy tym niezwykle czarujący i zabawny.

Czy Czas tajemnic ma wady? Znalazłam tylko jedną, za to poważną: kończy się. Byłam zaskoczona, gdy dotarłam do ostatniej strony, przerzucałam bowiem kartki z irracjonalnym przekonaniem, że historia Marcela rozciągnie się na całe życie, przede mną więc jeszcze lata lektury. Skąd takie myślenie, nie wiem, ale na pewno chciałabym poczytać jeszcze. 

Tym razem książkę polecę każdemu, kto nie boi się sięgnąć po historię dziecinną, po dziecinnemu naiwną i po dziecinnemu ciepłą. Sama jestem zauroczona i nie wątpię, że jeszcze nie raz spotkam się z Marcelem.


Książkę przeczytałam z niekłamaną przyjemnością dzięki wydawnictwu Esprit:

czwartek, 23 sierpnia 2012

"Fight club" - Chuck Palahniuk

Fight Club - Chuck Palahniuktytuł oryginału: Fight Club  
tłumaczenie:  Lech Jęczmyk
liczba stron: 235 
ISBN:  9788392151241
oprawa: miękka 
data wydania: 2006 (Niebieska Studnia) 

moja ocena: 4+/6


Są słowa, które przyciągają jak magnes i takie, które wzbudzają natychmiastową niechęć. Na mnie, niczym płachta na byka, działa słowo kultowy. Jeśli coś jest kultowe, trzymam się z daleka, najchętniej poza zasięgiem wzroku, słuchu, węchu, wszystkiego. Dlatego właśnie nie obejrzałam Fight Clubu, a po książkę Chucka Palahniuka o tym samym tytule sięgałam zaledwie... trzy lata, i sięgnąć nie mogłam. Czy faktycznie warto było się tyle opierać?

Narrator to przeciętny Amerykanin koło trzydziestki. Pracuje dla producenta samochodów, sporo podróżuje po kraju i stać go na wygodne życie. Brakuje mu tylko snu. By sobie choć trochę ulżyć, mężczyzna za radą lekarza wybiera się na kolejne grupy wsparcia dla osób chorych, często śmiertelnie. Wypłakuje się im w ramię udając, że nie ma jąder albo jego mózg toczy robak i napawa się powolnym osuwaniem się ludzi w nicość. Tam poznaje psychotyczną, nieszczęśliwą Marlę. W jednej z służbowych podróży poznaje zaś Tylera - człowieka, który odmieni życie Narratora.

Tyler ma charyzmę. Ma jaja. Ma bardzo precyzyjne poglądy i chce się nimi dzielić. Na początku wraz z narratorem zakłada fight club - miejsce, w którym mężczyźni mogą po prostu lać się po mordach. Co więcej, nadaje przemocy znaczenie. Fight clubów przybywa, cieszą się coraz większą popularnością. Pora na Projekt Feniks, ukochane dziecko Tylera: pora zrekrutować dziesiątki, setki ludzi, by zniszczyli zachodnią kulturę i cywilizację. Narrator tkwi w samym środku tego szaleństwa. Jest zarówno uczestnikiem projektu, jak i jego zewnętrznym obserwatorem, nie rozumie co się dzieje i jak się tu znalazł. A im poważniejszych przewinień podejmuje się Tyler i jego zwolennicy, tym bardziej Narrator zbliża się do prawdy o sobie samym.


"Pierwsza zasada podziemgo kręgu - Nie rozmawiać o podziemnym kręgu.Druga zasada - Nie rozmawiać o podziemnym kręgu..."

Fabuła mnie zachwyciła. Odważna, pełna odniesień do filozofii i kultury wschodu, niosąca ze sobą całe morze znaczeń. Palahniuk znalazł oryginalny sposób, by ukazać cały bezsens naszej cywilizacji, opętanej pieniądzem. Wyśmiewa ludzi zachodu na każdym kroku i uświadamia czytelnikowi w najbardziej radykalny, przerysowany sposób, że to obłęd, że żyjemy w świecie paranoi. Rządzą nami przedmioty i głupio uśmiechnięci celebryci.


"Nie jesteście pięknymi i niepowtarzalnymi płatkami śniegu. Jesteście taką samą gnijącą materią organiczną jak wszyscy inni i my wszyscy jesteśmy częścią tej samej kupy kompostowej. Nasza kultura uczyniła nas wszystkich jednakowymi. Nikt nie jest już naprawdę biały, ani czarny, ani bogaty. Wszyscy chcemy tego samego. Pojedynczo jesteśmy niczym."

Autor świetnie oddaje też dominującą osobowość Tylera, tworzącego wokół siebie wręcz sektę - tu szaleństwo i logika są nierozerwalnie związane, ze stron promieniuje jakaś przyciągająca moc i charyzma bohatera z papieru. Narrator doskonale pełni natomiast funkcję naszych oczu i uszu, przepuszczając chaos przez swoje własne niepokoje i obawy, budując obraz rzeczywistości pełen wahania, ale mocny, pewny, określony.

Szkoda jedynie, że cały ten cudowny potencjał utonął w przerośniętej formie. Strumień świadomości, z jakim obcujemy, jest wyjątkowo trudny w odbiorze, dla mnie wręcz irytujący. Miało być chyba prosto i lakonicznie, nawet widać jakieś przebłyski sensu, jednak wszystko co dobre ginie w bałaganie myśli i wrażeń. Soczysty język plącze się między zdaniami rozrzuconymi bez składu i ładu, i nawet doskonała fabuła momentami chowa się za tym bajzlem. Wierzę, że Palahniuk chciał dobrze, ale moim zdaniem postarał się za bardzo. Styl powinien być dopełnieniem treści, w Fight Clubie natomiast bezceremonialnie walczy o palmę pierwszeństwa.

Jeśli lubicie eksperymenty z formą, powinna zainteresować Was ta pozycja. W innym wypadku warto uzbroić się w cierpliwość - całe morze cierpliwości i spokoju - i... również przeczytać. Nawet mimo wad. Przyznaję bowiem, że Fight Club został moją ulubioną książką tylko w połowie. Jego lektura przyprawiała mnie o ból głowy, ale treści nigdy nie zapomnę. Z pewnością Palahniuk dostarcza niecodziennych wrażeń, z którymi warto się zmierzyć. Z pewnością pozwala też odkryć nowe horyzonty, nie tylko te literackie, dlatego uważam, że jego prozy koniecznie trzeba posmakować i samemu ocenić, czy jest tak dobra jak mówią.

czwartek, 16 sierpnia 2012

30 day book challenge - 11, 12, 13

Zaniedbałam nieco książkowe wyzwanie, a przecież nie godzi się zostawiać projektów w połowie. Po długim i dogłębnym procesie tentegowania w głowie udało mi się odpowiedzieć na kolejne pytania, a więc voila. Jak zwykle zapraszam Was do dzielenia się swoimi typami:)


Dzień 11 - Książka, dzięki której zaraziłeś się czytaniem

Tak naprawdę czytaniem zaraziłam się przez... codzienną prasę. Kiedy byłam mała, każdego poranka oglądałam w telewizji swojego rodzaju samouczek czytania dla dzieci, a swoje umiejętności sprawdzałam na artykułach w Słowie Polskim, które kupował mój dziadek. Nic z nich nie rozumiałam, ale pokochałam to, że potrafię samodzielnie poskładać literki w zdania;)


Dzień 12 - Książka, która tak wycieńczyła Cię emocjonalnie, że musiałaś przerwać jej czytanie lub odłożyć na jakiś czas
Nie wiem, dlaczego, ale tu przychodzą mi do głowy przede wszystkim Dziwne losy Jane Eyre. Wzięłam się za to jeszcze w podstawówce i często musiałam przerywać lekturę, tak poruszona bywałam tymi dziwnymi losami. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy później również zdarzały się takie książki.

Dzień 13 - Najukochańsza książka z dzieciństwa

Akademia pana Kleksa ! Najukochańsza książka, ale też najukochańszy film. Zajęłam nawet wysokie miejsce w szkolnym konkursie plastycznym na najwierniejszy portret pana Kleksa...;)

wtorek, 14 sierpnia 2012

"Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) - Andrzej Stasiuk

liczba stron: 126
ISBN:
9788375360417
oprawa:
miękka
data wydania:
2008 (Wydawnictwo Czarne)
moja ocena:
 5+/6


Andrzej Stasiuk wybitnym pisarzem jest. Jego książki zawsze wywierały na mnie spore wrażenie, kiedy więc natknęłam się na Jak zostałem pisarzem nie mogłam odmówić sobie tak obiecującej lektury. Pochłonęłam tę niewielką książeczkę w kilka godzin i tu pojawiły się schody: nie potrafię jej dla Was zrecenzować.

Historia jest dość banalna. Młody Stasiuk, buntownik szukający sensu w życiu, zadaje się z podobnymi sobie nonkonformistami, ludźmi żyjącymi niejako poza społeczeństwem, outsiderami. Rzuca szkołę, by potem szybko rzucić pracę, by następnie rzucić wojsko i trafić do więzienia - jestem pewna, że w czasach PRL-u nie było to nic niezwykłego. Jeździ pociągami w nieznane, słucha rock'n'rolla i sporo czyta. Nie zapowiada się wcale, by z tego niebieskiego ptaka wyrósł jeden z naszych najważniejszych współczesnych autorów.

Jak Andrzej Stasiuk został więc pisarzem? Z jego autobiografii się tego nie dowiedzie, przynajmniej jeszcze nie z tej. Może to najbardziej oczywisty paradoks Jak zostałem pisarzem, ale z pewnością nie jedyny. Dla mnie cała książka wręcz składa się z paradoksów! To proza pełna klasy, a jednak pospolita. Język raczej nie grzeszy wyrafinowaniem, jest potoczny i nie brakuje soczystych przekleństw - mimo to mamy doskonałą świadomość obcowania z erudytą. Akapity nie mają tu racji bytu, a zdania plączą się w chaosie znaczeń, by i tak odkrywać przed nami swój doskonały porządek. Piękno kryje się pod warstwą brzydoty, sens wydobywa się spod banału. Taka oto jest Próba autobiografii intelektualnej: logiczna w swym absurdzie.

Dlaczego tak trudno mi rzeczowo opowiedzieć o tej książce? Ponieważ wywarła na mnie ogromne wrażenie i zaraziła swoim chaosem. Po lekturze Jak zostałem pisarzem miałam mnóstwo wątpliwości, które nie dają mi spokoju. Zrozumiałam, jak wielką wolnością - pomimo panującego ustroju - cieszył się Stasiuk w młodości. Dziś w wieku kilkunastu lat jesteśmy już uczestnikami wyścigu po czas, pieniądze, intensywne wrażenia z półek hipermarketów. Wszechobecny kult materializmu tak mąci nam w głowie, że zapominamy żyć. Zatracamy indywidualność na rzecz stworzenia armii klonów, ogłupionej przez reklamę. Może brzmi to zbyt radykalnie, nie przeczę, ale tak widzę współczesny świat i społeczeństwo. Biografia pisarza pozwoliła mi tylko ubrać te wszystkie niejasne przeczucia w słowa.

Nie każdy odbierze tę książkę w podobny sposób. Dla niektórych będzie to po prostu zapis interesującej młodości interesującego człowieka. Dla mnie jednak to coś więcej. Przepraszam więc, jeśli uderzyłam w zbyt dramatyczny ton, po prostu to Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) uderzyło w mój czuły punkt i przypomniało o tym, że życie nie kończy się ani nie zaczyna na najnowszym modelu telefonu, kawie ze Starbucksa i ubraniach z sieciówek. Dziś przeciętność jest modna, ale czy naprawdę warto wmieszać się w tłum? Przeczytajcie, jeśli i Wy czujecie, że można żyć inaczej - Andrzej Stasiuk dostarczy Wam niezbity dowód.