piątek, 31 sierpnia 2012

Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules - Helen Fielding.

tytuł oryginału: Olivia Joules and the Overactive Imagination  
tłumaczenie:  Katarzyna Petecka-Jurek
liczba stron: 354 
ISBN: 
8372986231 
oprawa: miękka 
data wydania: 2004 (Zysk i S-ka) 

moja ocena: 2+/6



Pamiętacie Bridget Jones? Pewnie, że tak, przecież trudno o niej zapomnieć;) Autorka jej przygód, Helen Fielding, znana jest przede wszystkim z takich lekkich, humorystycznych opowiastek, doskonałych do czytania w wannie albo nad wielką porcją lodów. Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules doskonale wpisuje się w tę stylistykę, choć aspiruje do miana... powieści kryminalnej.

Tytułowa Olivia jest dziennikarką pracującą dla Sunday Timesa i magazynu Elan - dziennikarką boleśnie zdegradowaną. Pisanie o poważnych sprawach nie wychodzi jej bowiem najlepiej, a to właśnie ze względu na rozbuchaną wyobraźnię. Rozczarowana Olivia leci do Miami, by zrelacjonować imprezę promocyjną kremu do twarzy. Niezbyt ważkie, prawda? Zapowiada się niebywale nudno, gdy na horyzoncie pojawia się tajemniczy Pierre. Nie wiadomo dokładnie, kim jest i co robi, nie zraża to jednak naszej bohaterki. Z początku zauroczona, Olivia z biegiem czasu zaczyna łączyć pewne fakty z życia ukochanego w całość, przypisując wszelkie dziwne, niebezpieczne zdarzenia powiązaniom Pierra z... Al Kaidą. A może to tylko jej rozbuchana wyobraźnia?

Cóż, arcydzieła pani Fielding nie stworzyła. Prawdę mówiąc, nawet jej najbardziej znane książki nie wykraczają poza przeciętność. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że Rozbuchaną wyobraźnię... przeczytałam właściwie podczas jednego leniwego dnia w pracy. Przyczyniły się do tego wartka akcja, odrobina humoru (choć spodziewałam się go więcej) i sympatyczna bohaterka, której trudno nie polubić. Zachęca również język: bardzo potoczny i pozbawiony nadęcia. Sama fabuła jednak jest wręcz groteskowa, z pewnością nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że którakolwiek z przygód Olivii mogłaby przytrafić się prawdziwemu człowiekowi. Co więcej wydaje mi się, iż autorka oczekuje od nas właśnie wiary w te wszystkie szaleństwa, a jeśli tak, to traktuje czytelnika jak, cóż... głupka. A tego czytelnik nie lubi.

Niestety, momentami także wspomniana wartka akcja szwankowała. Robiła się zdecydowanie zbyt wartka, aż myląca, a wątki rozbiegały się na wszystkie strony świata. Wkradł się przytłaczający chaos i w pewnej chwili losy Olivii stały się dla mnie zlepkiem wyłapanych w przelocie informacji. Sama fabuła, choć już i tak nierealistyczna, została potraktowana po macoszemu: nakreślona pośpiesznie i niedokładnie, co tylko potęgowało wrażenie ogólnego bałaganu. A jeśli już się czepiam, to muszę wspomnieć też o tajemniczym amancie. Jego sylwetka została bowiem skonstruowana tak powierzchownie, tak niespójnie i nielogicznie, że aż łapałam się za głowę. Jednego dnia Pierre kochany, Pierre uroczy i szczodry, a drugiego - Pierre ma obsesję, nazywa ludzi swoimi sokołami i ssie im palce w obrzydliwy sposób. Skąd ta zmiana? Tego niestety się nie dowiadujemy. Mało to literackie, ale chce się powiedzieć tylko krótkie i dobitne: WTF?

Nie wątpię, że niektórym Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules przypadnie do gustu. Pewnie nastolatkom, może też kobietom nie mającym czasu i energii na bardziej wyrafinowaną lekturę. Na pewno zadowolone będą fanki babskiej literatury na wysokich obrotach, do których, jak się okazało, ja nie należę. Mnie tempo przytłaczało, przytłaczał mnie banał, przytłaczała generalnie słaba jakość tegoż czytadła. Nie śmiem więc polecić powieści Fielding nikomu o wyższych czytelniczych ambicjach.

środa, 29 sierpnia 2012

"Czas tajemnic" - Marcel Pagnol


tytuł oryginału: Le Temps des secrets
tłumaczenie: Małgorzata Paszke
liczba stron: 300
ISBN: 
978-83-61989-72-1 
oprawa: miękka
data wydania: 2011 (Esprit)
część w cyklu: II

moja ocena: 5+/6


Gdybym miała wymienić miejsca, do których wracać lubię i potrzebuję, na pewno wspomniałabym o Prowansji, choćby w wersji jedynie literackiej. Nie kryję, że pokochałam akurat ten region Francji w dużej mierze dzięki Marcelowi Pagnol i jego wyjątkowej autobiografii Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki. Sięgnięcie po część kolejną było więc naturalną koleją rzeczy, choć nie obyło się bez pewnej dozy niepokoju - czy aby nie oczekuję zbyt wiele?

Marcel, którego spotykamy w Czasie tajemnic, wybiera się już do liceum. Zanim jednak zanurzy się w tym nowym świecie, spędza kolejne wakacje w urokliwym wiejskim domu, Bastide-Neuve. Powraca czar polowań, beztroskich zabaw z przyjacielem i niczym nieskrępowanej wolności... niestety, czar nieco już przebrzmiały, zaledwie echo dawnych uniesień. Wszystko się zmienia. Lili ma obowiązki, a pogoń za dzikim ptactwem przestaje urzekać świeżością. Zrezygnowany Marcel zaczyna spisywać wakacje na straty, gdy pojawia się śliczna Izabela, w której chłopiec zadurza się po uszy. Zakochani spędzają razem całe dni, jednak nawet taka miłość nie trwa wiecznie - wszak na Marcela czekają już nowe wyzwania, nowa szkoła i nowi przyjaciele.

Każdy, kto miał styczność z prozą Pagnola zna jej nieodparty urok, obecny także w Czasie tajemnic. Figlarny język, wnikliwe spostrzeżenia i spora doza humoru kryją się na każdej stronie, a przygody autora chwytają za serce. Co ważne, z pewnością każdy z nas w większym lub mniejszym stopniu może identyfikować się z małym Marcelem - wszak pierwsza miłość nie omija nikogo. Dzięki temu książka nabiera uniwersalizmu i ma szansę spodobać się każdemu, niezależnie od płci, wieku czy zainteresowań.

Godny uwagi, podobnie jak w Chwale mojego ojca. (...), jest także aspekt historyczno-obyczajowy i przyznam, że to on podobał mi się najbardziej. Z przyjemnością dowiadywałam się, jak funkcjonowała szkoła z początków XX. wieku, chłonęłam wręcz atmosferę jej grubych murów i staroświeckie zasady. Wątek romantyczny z kolei pomaga zrozumieć od dawna znaną prawdę: miłość jest ślepa. Pagnol udowadnia to na własnym przykładzie w sposób dobitny, a przy tym niezwykle czarujący i zabawny.

Czy Czas tajemnic ma wady? Znalazłam tylko jedną, za to poważną: kończy się. Byłam zaskoczona, gdy dotarłam do ostatniej strony, przerzucałam bowiem kartki z irracjonalnym przekonaniem, że historia Marcela rozciągnie się na całe życie, przede mną więc jeszcze lata lektury. Skąd takie myślenie, nie wiem, ale na pewno chciałabym poczytać jeszcze. 

Tym razem książkę polecę każdemu, kto nie boi się sięgnąć po historię dziecinną, po dziecinnemu naiwną i po dziecinnemu ciepłą. Sama jestem zauroczona i nie wątpię, że jeszcze nie raz spotkam się z Marcelem.


Książkę przeczytałam z niekłamaną przyjemnością dzięki wydawnictwu Esprit:

czwartek, 23 sierpnia 2012

"Fight club" - Chuck Palahniuk

Fight Club - Chuck Palahniuktytuł oryginału: Fight Club  
tłumaczenie:  Lech Jęczmyk
liczba stron: 235 
ISBN:  9788392151241
oprawa: miękka 
data wydania: 2006 (Niebieska Studnia) 

moja ocena: 4+/6


Są słowa, które przyciągają jak magnes i takie, które wzbudzają natychmiastową niechęć. Na mnie, niczym płachta na byka, działa słowo kultowy. Jeśli coś jest kultowe, trzymam się z daleka, najchętniej poza zasięgiem wzroku, słuchu, węchu, wszystkiego. Dlatego właśnie nie obejrzałam Fight Clubu, a po książkę Chucka Palahniuka o tym samym tytule sięgałam zaledwie... trzy lata, i sięgnąć nie mogłam. Czy faktycznie warto było się tyle opierać?

Narrator to przeciętny Amerykanin koło trzydziestki. Pracuje dla producenta samochodów, sporo podróżuje po kraju i stać go na wygodne życie. Brakuje mu tylko snu. By sobie choć trochę ulżyć, mężczyzna za radą lekarza wybiera się na kolejne grupy wsparcia dla osób chorych, często śmiertelnie. Wypłakuje się im w ramię udając, że nie ma jąder albo jego mózg toczy robak i napawa się powolnym osuwaniem się ludzi w nicość. Tam poznaje psychotyczną, nieszczęśliwą Marlę. W jednej z służbowych podróży poznaje zaś Tylera - człowieka, który odmieni życie Narratora.

Tyler ma charyzmę. Ma jaja. Ma bardzo precyzyjne poglądy i chce się nimi dzielić. Na początku wraz z narratorem zakłada fight club - miejsce, w którym mężczyźni mogą po prostu lać się po mordach. Co więcej, nadaje przemocy znaczenie. Fight clubów przybywa, cieszą się coraz większą popularnością. Pora na Projekt Feniks, ukochane dziecko Tylera: pora zrekrutować dziesiątki, setki ludzi, by zniszczyli zachodnią kulturę i cywilizację. Narrator tkwi w samym środku tego szaleństwa. Jest zarówno uczestnikiem projektu, jak i jego zewnętrznym obserwatorem, nie rozumie co się dzieje i jak się tu znalazł. A im poważniejszych przewinień podejmuje się Tyler i jego zwolennicy, tym bardziej Narrator zbliża się do prawdy o sobie samym.


"Pierwsza zasada podziemgo kręgu - Nie rozmawiać o podziemnym kręgu.Druga zasada - Nie rozmawiać o podziemnym kręgu..."

Fabuła mnie zachwyciła. Odważna, pełna odniesień do filozofii i kultury wschodu, niosąca ze sobą całe morze znaczeń. Palahniuk znalazł oryginalny sposób, by ukazać cały bezsens naszej cywilizacji, opętanej pieniądzem. Wyśmiewa ludzi zachodu na każdym kroku i uświadamia czytelnikowi w najbardziej radykalny, przerysowany sposób, że to obłęd, że żyjemy w świecie paranoi. Rządzą nami przedmioty i głupio uśmiechnięci celebryci.


"Nie jesteście pięknymi i niepowtarzalnymi płatkami śniegu. Jesteście taką samą gnijącą materią organiczną jak wszyscy inni i my wszyscy jesteśmy częścią tej samej kupy kompostowej. Nasza kultura uczyniła nas wszystkich jednakowymi. Nikt nie jest już naprawdę biały, ani czarny, ani bogaty. Wszyscy chcemy tego samego. Pojedynczo jesteśmy niczym."

Autor świetnie oddaje też dominującą osobowość Tylera, tworzącego wokół siebie wręcz sektę - tu szaleństwo i logika są nierozerwalnie związane, ze stron promieniuje jakaś przyciągająca moc i charyzma bohatera z papieru. Narrator doskonale pełni natomiast funkcję naszych oczu i uszu, przepuszczając chaos przez swoje własne niepokoje i obawy, budując obraz rzeczywistości pełen wahania, ale mocny, pewny, określony.

Szkoda jedynie, że cały ten cudowny potencjał utonął w przerośniętej formie. Strumień świadomości, z jakim obcujemy, jest wyjątkowo trudny w odbiorze, dla mnie wręcz irytujący. Miało być chyba prosto i lakonicznie, nawet widać jakieś przebłyski sensu, jednak wszystko co dobre ginie w bałaganie myśli i wrażeń. Soczysty język plącze się między zdaniami rozrzuconymi bez składu i ładu, i nawet doskonała fabuła momentami chowa się za tym bajzlem. Wierzę, że Palahniuk chciał dobrze, ale moim zdaniem postarał się za bardzo. Styl powinien być dopełnieniem treści, w Fight Clubie natomiast bezceremonialnie walczy o palmę pierwszeństwa.

Jeśli lubicie eksperymenty z formą, powinna zainteresować Was ta pozycja. W innym wypadku warto uzbroić się w cierpliwość - całe morze cierpliwości i spokoju - i... również przeczytać. Nawet mimo wad. Przyznaję bowiem, że Fight Club został moją ulubioną książką tylko w połowie. Jego lektura przyprawiała mnie o ból głowy, ale treści nigdy nie zapomnę. Z pewnością Palahniuk dostarcza niecodziennych wrażeń, z którymi warto się zmierzyć. Z pewnością pozwala też odkryć nowe horyzonty, nie tylko te literackie, dlatego uważam, że jego prozy koniecznie trzeba posmakować i samemu ocenić, czy jest tak dobra jak mówią.

czwartek, 16 sierpnia 2012

30 day book challenge - 11, 12, 13

Zaniedbałam nieco książkowe wyzwanie, a przecież nie godzi się zostawiać projektów w połowie. Po długim i dogłębnym procesie tentegowania w głowie udało mi się odpowiedzieć na kolejne pytania, a więc voila. Jak zwykle zapraszam Was do dzielenia się swoimi typami:)


Dzień 11 - Książka, dzięki której zaraziłeś się czytaniem

Tak naprawdę czytaniem zaraziłam się przez... codzienną prasę. Kiedy byłam mała, każdego poranka oglądałam w telewizji swojego rodzaju samouczek czytania dla dzieci, a swoje umiejętności sprawdzałam na artykułach w Słowie Polskim, które kupował mój dziadek. Nic z nich nie rozumiałam, ale pokochałam to, że potrafię samodzielnie poskładać literki w zdania;)


Dzień 12 - Książka, która tak wycieńczyła Cię emocjonalnie, że musiałaś przerwać jej czytanie lub odłożyć na jakiś czas
Nie wiem, dlaczego, ale tu przychodzą mi do głowy przede wszystkim Dziwne losy Jane Eyre. Wzięłam się za to jeszcze w podstawówce i często musiałam przerywać lekturę, tak poruszona bywałam tymi dziwnymi losami. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy później również zdarzały się takie książki.

Dzień 13 - Najukochańsza książka z dzieciństwa

Akademia pana Kleksa ! Najukochańsza książka, ale też najukochańszy film. Zajęłam nawet wysokie miejsce w szkolnym konkursie plastycznym na najwierniejszy portret pana Kleksa...;)

wtorek, 14 sierpnia 2012

"Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) - Andrzej Stasiuk

liczba stron: 126
ISBN:
9788375360417
oprawa:
miękka
data wydania:
2008 (Wydawnictwo Czarne)
moja ocena:
 5+/6


Andrzej Stasiuk wybitnym pisarzem jest. Jego książki zawsze wywierały na mnie spore wrażenie, kiedy więc natknęłam się na Jak zostałem pisarzem nie mogłam odmówić sobie tak obiecującej lektury. Pochłonęłam tę niewielką książeczkę w kilka godzin i tu pojawiły się schody: nie potrafię jej dla Was zrecenzować.

Historia jest dość banalna. Młody Stasiuk, buntownik szukający sensu w życiu, zadaje się z podobnymi sobie nonkonformistami, ludźmi żyjącymi niejako poza społeczeństwem, outsiderami. Rzuca szkołę, by potem szybko rzucić pracę, by następnie rzucić wojsko i trafić do więzienia - jestem pewna, że w czasach PRL-u nie było to nic niezwykłego. Jeździ pociągami w nieznane, słucha rock'n'rolla i sporo czyta. Nie zapowiada się wcale, by z tego niebieskiego ptaka wyrósł jeden z naszych najważniejszych współczesnych autorów.

Jak Andrzej Stasiuk został więc pisarzem? Z jego autobiografii się tego nie dowiedzie, przynajmniej jeszcze nie z tej. Może to najbardziej oczywisty paradoks Jak zostałem pisarzem, ale z pewnością nie jedyny. Dla mnie cała książka wręcz składa się z paradoksów! To proza pełna klasy, a jednak pospolita. Język raczej nie grzeszy wyrafinowaniem, jest potoczny i nie brakuje soczystych przekleństw - mimo to mamy doskonałą świadomość obcowania z erudytą. Akapity nie mają tu racji bytu, a zdania plączą się w chaosie znaczeń, by i tak odkrywać przed nami swój doskonały porządek. Piękno kryje się pod warstwą brzydoty, sens wydobywa się spod banału. Taka oto jest Próba autobiografii intelektualnej: logiczna w swym absurdzie.

Dlaczego tak trudno mi rzeczowo opowiedzieć o tej książce? Ponieważ wywarła na mnie ogromne wrażenie i zaraziła swoim chaosem. Po lekturze Jak zostałem pisarzem miałam mnóstwo wątpliwości, które nie dają mi spokoju. Zrozumiałam, jak wielką wolnością - pomimo panującego ustroju - cieszył się Stasiuk w młodości. Dziś w wieku kilkunastu lat jesteśmy już uczestnikami wyścigu po czas, pieniądze, intensywne wrażenia z półek hipermarketów. Wszechobecny kult materializmu tak mąci nam w głowie, że zapominamy żyć. Zatracamy indywidualność na rzecz stworzenia armii klonów, ogłupionej przez reklamę. Może brzmi to zbyt radykalnie, nie przeczę, ale tak widzę współczesny świat i społeczeństwo. Biografia pisarza pozwoliła mi tylko ubrać te wszystkie niejasne przeczucia w słowa.

Nie każdy odbierze tę książkę w podobny sposób. Dla niektórych będzie to po prostu zapis interesującej młodości interesującego człowieka. Dla mnie jednak to coś więcej. Przepraszam więc, jeśli uderzyłam w zbyt dramatyczny ton, po prostu to Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) uderzyło w mój czuły punkt i przypomniało o tym, że życie nie kończy się ani nie zaczyna na najnowszym modelu telefonu, kawie ze Starbucksa i ubraniach z sieciówek. Dziś przeciętność jest modna, ale czy naprawdę warto wmieszać się w tłum? Przeczytajcie, jeśli i Wy czujecie, że można żyć inaczej - Andrzej Stasiuk dostarczy Wam niezbity dowód.

piątek, 10 sierpnia 2012

"Winnica w Toskanii" - Ferenc Mate

tytuł oryginału: A Vineyard in Tuscany. A Wine Lover’s Dream
tłumaczenie: Zbigniew Kordylewski
liczba stron: 240
ISBN: 978-83-7648-043-5
oprawa: miękka
data wydania: 2008 (Prószyński i S-ka)
moja ocena: 4/6


W wakacje często sięgamy po określony typ książek: szukamy lektur lekkich, rozluźniających - takich, które pozwolą nam na chwilę umysłowego relaksu. A jeśli przy okazji możemy przenieść się jakieś urokliwe miejsce i uszczknąć odrobinę odmiennej kultury, tym lepiej. W poszukiwaniu tego wszystkiego sięgnęłam po Winnicę w Toskanii, i zdradzę Wam już teraz: nie zawiodłam się.
 
Ferenc Mate w życiu osiągnął sporo i pewnie wielu z nas może mu tylko pozazdrościć. Ten węgierski pisarz, żeglarz i podróżnik zapragnął jednak wpędzić szarego człowieka w jeszcze większe kompleksy i... założyć winnicę. Osiadł więc wraz z rodziną w bajecznej Toskanii, krainie nie tylko wybornych win, ale także fenomenalnej kuchni, przyjaznych ludzi i zapierających dech w piersiach krajobrazów. Niestety, nawet w takim miejscu trzeba ciężko zapracować na spełnienie marzeń. Mate borykał się z wieloma trudnościami: od kłopotów ze znalezieniem odpowiedniej ziemi, przez remont liczącej kilkaset lat posiadłości aż po jelenie harcujące wśród winorośli. A o tym, jak poradził sobie z licznymi wyzwaniami, napisał książkę, którą czyta się wyjątkowo bezproblemowo.

 
Słowo, które moim zdaniem najlepiej charakteryzuje Winnicę w Toskanii brzmi: zabawna. To właśnie humor, z jakim autor opowiada o swoich perypetiach urzekł mnie najbardziej. Zdarzało mi się chichotać, rechotać, a nawet płakać ze śmiechu, gdy czytałam chociażby o próbach ujarzmienia traktora czy przygodzie w urzędzie. Podobała mi się także spora doza autoironii i sarkazmu, którymi częstuje nas autor - w połączeniu z leciutkim jak piórko stylem robiła naprawdę dobre, i przede wszystkim autentyczne wrażenie.


"Żeby zostać światowej klasy wytwórcą wina, trzeba najpierw mieć trzy rzeczy: pasję związaną z winnicami, doskonale wyszkolony nos oraz aktualny numer na gorącą linię dla samobójców."
 
Akcja książki nie należy do najszybszych, nie ma tu szaleńczego tempa, a jednak dynamizmu nie brakuje. Rytm jest świetnie wyważony: tak, byśmy nie mieli poczucia uczestniczenia w wyścigu po winnicę, ale też nie stracili zainteresowania. Niestety, mimo dołożonych przez autora starań zdarzają się momenty... cóż, senne. Opis heblowania deski raczej nie każdego zainteresuje, zwłaszcza, gdy liczy więcej niż dwa zdania. Niewiele takich fragmentów się zdarza, ale przyznam szczerze - nawet te nieliczne po prostu przeskakiwałam.

 
Sielankowy klimat Winnicy w Toskanii budują nie tylko przyjemny język i płynna akcja; godni uwagi są także bohaterowie drugo- czy nawet trzecioplanowi oraz żywe opisy włoskiej kultury, obyczajów i mentalności. Można odnieść wrażenie, że od lat zna się tych przemiłych ludzi i nie raz samemu przyrządzało się przepyszne dania kuchni toskańskiej. Irytować może jedynie - oprócz wspomnianych spowalniaczy fabuły - lekki chaos panujący w opowieści. Gdybyście kiedyś zastanawiali się, jak można na przestrzeni kilku zdań przeskoczyć z tematu dachówek na borowiki, a z borowików na obsługę dźwigu, zajrzyjcie do Ferenca Mate.

 
Cóż więcej mogę powiedzieć? Lektura tej dość szczególnej autobiografii sprawiła mi sporo radości i pogłębiła moje zainteresowanie Italią. Czy będę pamiętać o niej po latach? Raczej nie. W ciepły letni wieczór jednak sprawdziła się całkiem nieźle.

wtorek, 7 sierpnia 2012

"44 Scotland Street" - Alexander McCall Smith


tytuł oryginału: 44 Scotland Street 
tłumaczenie: Elżbieta McIver
liczba stron: 301
ISBN: 
978-83-7495-843-1 
oprawa: miękka
data wydania: 2010 (Muza)
część w cyklu: I

moja ocena: 5/6

Przenieśmy się w wyobraźni do XIX-wiecznej Warszawy. Wstajemy rano, otwieramy dziennik (Słowo, dajmy na to) i czytamy kolejną część Trylogii Sienkiewicza. Codziennie sięgamy po kolejny jej fragment, publikowany w prasie właśnie. Dziś wydaje się to niemożliwe? Powieść w odcinkach jednak nie wymarła - po taką anachroniczną formę sięgnął Alexander McCall Smith, popularny autor szkockiego pochodzenia. Czy udało mu się sprostać karkołomnemu zadaniu? Przekonajcie się sami :)

44 Scotland Street w Edynburgu to adres nie byle jaki. W tej nieprzeciętnej kamienicy na Nowym Mieście mieszkają równie nieprzeciętne osobowości: 20-letnia Pat, wieczna studentka zakochana w Brucie; Bruce, również zakochany w Brucie; Irene, matka wymagającą cudów niewidów od 5-letniego Bertiego i ekscentryczna antropolog Domenica. Ich barwne losy stanowią kanwę dla refleksji nad życiem w wielkim mieście, podaną pośród oparów absurdu i salw śmiechu.


Ze względu na nietypową formę, powieść w odcinkach wymaga szczególnego stylu. Dlatego każdy rozdział 44 Scotland Street stanowi odrębną, zamkniętą całość, napisaną niczym epizod dobrego serialu. Dzięki temu chętnie przewracamy strony, nie czując znużenia, a jedynie narastające zaciekawienie. Przyznam jednak, że gdy zabrałam się do czytania, nie byłam zachwycona - prawdę mówiąc, chciałam rzucić książkę w kąt. Z każdym kolejnym zdaniem przyzwyczajałam się jednak do niecodziennego charakteru powieści, coraz bardziej wciągając się w perypetie bohaterów.


Bohaterowie zresztą są tu sporym atutem. Odrobinę przerysowani, a przy tym wystarczająco rzeczywiści, stanowią karykaturę naszych wad i zalet. Z niepewną i nieco nieporadną Pat z łatwością utożsami się większość młodych osób, pretensjonalna Irene wzbudzi natychmiastową niechęć, a o największym narcyzie w kamienicy, Brucie, nieraz pomyślimy z politowaniem. Do tak przejrzyście skonstruowanych postaci przywiązujemy się w mgnieniu oka, dzięki czemu od książki trudno się oderwać.


Na szczególną uwagę zasługuje jednak język, jakim posługuje się McCall Smith. Autora cechuje niebywała lekkość pióra i polot; uważam, że 44 Scotland Street to stylistyczny majstersztyk. Zdania są krótkie, ale nie lakoniczne, słownictwo niewymagające i jakby zaczepne, nasycone poczuciem humoru. W opisach bohaterów da się wyczuć też pewną pobłażliwą czułość, która bawi i rozczula. A co najważniejsze - pod płaszczykiem ciepłego dowcipu kryje się mnóstwo poważniejszych tematów idealnych do przemyślenia w deszczowe wieczory. 


Komu polecę tę szczególną opowieść? Każdemu, kto ma ochotę na lekką i zabawną lekturę, niepozbawioną jednak głębi; miłośnikom obyczajówek oraz 'szkotofilom'. Sama na pewno sięgnę po kolejne części cyklu i mam nadzieję, że okażą się przynajmniej tak dobre, jak 44 Scotland Street.

------------------------------------------------------------------------------------------------------

Znowu poczynię dopiski po kresce, proszę o wybaczenie ;) Jak widzicie, trochę odświeżyłam szatę graficzną bloga. Nie wiem, czy wypada ona lepiej na tle starego layoutu, ale po prostu rozpierała mnie potrzeba zrobienia tu czegoś nowego. Co myślicie o zmianach? Czekam na Wasze szczere opinie :)

piątek, 3 sierpnia 2012

"Sekret Genezis" - Tom Knox

tytuł oryginału: The Genesis Secret
tłumaczenie: Aleksandra Górska
liczba stron: 368
ISBN: 978-83-7510-413-4
oprawa: miękka
data wydania:  2010 (Rebis)
moja ocena: 4/6


W gorącej Turcji dokonano ważnego odkrycia - grupa archeologów odkopała tajemniczy obiekt sakralny, starszy niż jakakolwiek inna aktywność człowieka. Stawia to pod znakiem zapytania historię ludzkości, którą znamy, a odpowiedzi poszukać ma Robert Luttrell, dziennikarz brytyjskiego Timesa. Rob węszy świetny materiał na reportaż, sprawy komplikują się jednak, gdy w niejasnych okolicznościach ginie kierownik badań nad Gobekli Tepe... Natomiast w odległej Wielkiej Brytanii komisarzowi Forresterowi przypada w udziale niełatwa sprawa: po kraju grasuje gang psychopatów, lubujących się w morderstwach rytualnych. Czy wydarzenia w Turcji mają z tym coś wspólnego?



Sekret Genezis to thriller z pewnością trzymający w napięciu, który polecam szczególnie fanom Dana Browna. Knox stworzył teorię spiskową równie interesującą, choć - nie oszukujmy się - nieźle naciąganą, jak zwykle w tego typu książkach. Ciekawym zabiegiem okazała się też prowadzona dwuwątkowo fabuła, koniec końców sprowadzona do wspólnego mianownika. Krótkie rozdziały i wartka akcja gwarantują fantastyczną płynność czytania - od przygód reportera ciężko się oderwać.


Przyznam, że język książki pozytywnie mnie zaskoczył. Choć prostota zawsze jest w cenie, Tom Knox postawił na bogate, często profesjonalne słownictwo, dzięki czemu możemy nie tylko poszerzyć wiedzę z zakresu archeologii, ale także nasz codzienny zasób słów. Na szczęście, nie odebrało to barwności i plastyczności opisom, bardzo pobudzającym wyobraźnię. Jeśli macie ochotę przenieść się na spaloną słońcem pustynię Syryjską czy deszczową wyspę Man, Sekret Genezis was nie zawiedzie.  


Bohaterowie, również ci drugoplanowi, zostali skonstruowani bardzo sprawnie. Rob Luttrell czy komisarz Forrester to postaci intrygujące, inteligentne, mierzące się z bolesną przeszłością i nie łatwiejszymi wyzwaniami teraźniejszości - od razu wzbudzają naszą sympatię, nie będąc w tym wszystkim karykaturą człowieka czy wyidealizowanymi herosami. Chciałabym natomiast mieć większy wgląd w psychikę głównego schwarzcharakteru, dowiedzieć się więcej o tym, jak funkcjonuje w swoim szaleństwie, ponieważ tego właśnie zabrakło mi w powieści.


Minusy? Są, niestety. Niektóre opisy morderstw były dla mnie zbyt brutalne, a żywy język wydobył ich okrucieństwo jeszcze bardziej - nie trafiło to w moją wrażliwość zarówno estetyczną, jak i emocjonalną. Wątek miłosny wydał mi się niepełny, poprowadzony jakby po łepkach, nawet niespójny; w thrillerze jednak nie o niego chodzi. Spodziewałam się również bardziej epickiego zakończenia, a w Sekrecie Genezis finał odbył się bez przytupu. A szkoda.


Powieść Toma Knoxa nie należy do wybitnych, ale z pewnością warto po nią sięgnąć. Czyta się dobrze, szybko i z przyjemnością. Co dla mnie ważne, autorowi udało się nie skorzystać z szablonu, na jakim opiera się wiele podobnych książek - nie żeruje na sukcesie Kodu Leonarda da Vinci, nie kopiuje użytego tam schematu, co okazuje się rzadkością na fali popularności Browna. Jednym słowem: polecam. Uwaga! Przydadzą się nerwy ze stali!


------------------------------------------------------------------------------------------------------
A teraz pożalę się nieco - brakuje mi weny! Ostatnimi dniami ciężko mi cokolwiek napisać, i powyższa recenzja jest tego doskonałym przykładem. Co robicie, kiedy nie możecie znaleźć w sobie inwencji czy inspiracji? Macie jakieś metody radzenia sobie z tym, a może stosujecie ćwiczenia na kreatywność? Wszelki wskazówki mile widziane :)