wtorek, 25 września 2012

30 day book challenge - 14, 15, 16

Dzień 14 - Książka, która powinna się znaleźć na obowiązkowej liście lektur w szkole średniej
Może będzie to wybór nietypowy, dla niektórych pewnie niezrozumiały, ale ja na listę lektur wpisałabym koniecznie poezję Szymborskiej. Nie pojedyncze wiersze poddane skrupulatnej, odzierającej ze znaczenia analizie, ale całe tomiki, w których każdy na pewno znalazłby coś dla siebie. Uważam twórczość naszej cudnej noblistki za niezwykle przystępną, nawet prostą w odbiorze, a przy tym zwyczajnie wartościową. Taki na przykład zbiór Widok z ziarenkiem piasku chętnie poleciłabym ministrowi edukacji:)

Dzień 15 - Ulubiona książka traktująca o obcych kulturach
Takie książki pisze wspominany już kiedyś przeze mnie pan Cejrowski, które obce kultury pokazuje niejako od kuchni. Bardzo podobała mi się też Gorąca wieś Ambinanitelo Arkadego Fiedlera, i choć czytałam ją całe lata temu, dobre wrażenie dalej się utrzymuje;)  


Dzień 16 - Ulubiona książka, którą sfilmowano
Władca pierścieni? A niedługo Hobbit:)

wtorek, 18 września 2012

Gosposia prawie do wszystkiego - Monika Szwaja


liczba stron: 352
ISBN: 978-83-925879-3-4
oprawa: miękka
data wydania: 2009 (SOL)
moja ocena: 4+/6


Mimo całej niechęci dla polskiej literatury kobiecej, Monikę Szwaję uwielbiam. Kiedy ostatnio odkryłam zalegającą na półce i zapomnianą już Gosposię prawie do wszystkiego, nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. Za oknem szaro, chłodno i deszczowo, a tu wpada mi w ręce lektura ciepła i słoneczna. I jak można się temu oprzeć?:)

Maria Strachocińska zarzuciła karierę naukową, by zostać żoną idealną. Dla swojego męża, znanego prawnika, urządziła luksusowy loft w Żyrardowie, wydawała przyjęcia, sprzątała, gotowała - kilka lat po ślubie wciąż szaleńczo zakochana. Miłość przeszła jednak jak ręką odjął, gdy Aleks rzeczoną ręką pchnął połowicę na kanapę z taką siłą, że udało jej się przekoziołkować i przyjąć na głowę cios od donicy i kolumienki, na której stała. Maria, po powrocie ze szpitala postanowiła się ewakuować, uciec jak najdalej. Ale gdzie? Życie pchnęło ją najpierw do uroczego Zakopanego i sympatycznej teściowej, by ostatecznie roztoczyć przed bohaterką uroki Szczecina. Wśród przyjaznych dusz (w różnym wieku) Maria - Mareszka - krok po kroku buduje swój świat na nowo, zostając... kuchtą. Turbomiotłą. A tak właściwie: elegancką gospodynią domową za wielkie pieniądze, i z wielkimi umiejętnościami.

Jestem, po raz kolejny zresztą, absolutnie rozczulona. Losy Marii, choć dość nieprawdopodobne, niejednokrotnie wzruszyły mnie, zmusiły do uśmiechu i refleksji. Pani Szwaja stworzyła niebywale ciepłą opowieść o przekraczaniu własnych ograniczeń, pisaniu nowych początków i pięknie przyjaźni. Od pierwszych stron czułam się zadomowiona, a każdego bohatera witałam jak starego druha (oprócz tego buca - w znaczeniu krakowskim - Aleksa). Po prawdzie, wielu z nich było dość posuniętych w wieku, co tylko przydawało książce uroku i dowodziło, że metryka nie ma znaczenia.

Gosposię prawie do wszystkiego czyta się szybko i przyjemnie. Znalazłam kilka literówek, co mogłoby mnie wyprowadzić z równowagi, na szczęście jednak nie było ich wiele. Wadą mógłby dla niektórych być także język, jakim posługują się bohaterowie - rozmija się on nieco z potoczną mową. Jest piękny, kwiecisty, z "jajem" i przymrużeniem oka, dla mnie bomba, choć sama raczej nie rozmawiałabym tak z przyjaciółmi. Z drugiej strony - nie mam tak ekscentrycznych przyjaciół;)

Interesujące postacie i przyjemny styl to spore, acz nie największe walory powieści pani Szwai. Przede wszystkim bowiem książka niesie ze sobą ogromny ładunek pozytywnej energii, inspiruje do odwagi i wiary w siebie. Dla niejednej kobiety losy Mareszki będą zachętą, by przełamać strach i coś w swoim życiu zmienić, i za to autorka zaskarbiła sobie moją dozgonną sympatię. Polecam Gosposię prawie do wszystkiego na chłodne wieczory - rozgrzewa niczym kubek kakao.

czwartek, 13 września 2012

Śniadanie u Tiffany'ego - Truman Capote

tytuł oryginału: Breakfast at Tiffany's  
tłumaczenie:  Rafał Śmietana
liczba stron: 87 
ISBN: 
8389651629 
oprawa: twarda
data wydania: 2004 (
Mediasat Poland - Kolekcja Gazety Wyborczej

moja ocena: 5/6 


Od dawna utrzymuję, że najwięcej uroku zawsze znajdziemy w prostocie. Ta banalna wręcz prawda ma zastosowanie także w literaturze: często im prostsza fabuła, im mniej stylistycznych ozdobników, tym bardziej książka nas urzeka. I takich właśnie pozycji szukam, a co najważniejsze - często udaje mi się je znaleźć. Ostatnio do kolekcji lektur nieskomplikowanych, acz pięknych z całą pewnością mogę dodać Śniadanie u Tiffany'ego.

Nowy Jork, lata 40. XX wieku. Początkujący pisarz (nazwijmy go Fredem) snuje opowieść o swojej niezwykłej sąsiadce. O pannie Holly Golightly, w podróży. Zauroczony tą młodziutką, ekscentryczną kobietą Fred opowiada o ich wzajemnych relacjach, przedstawiając zadziwiające życie zadziwiającej Holly za swojej perspektywy. A jest o czym mówić: ten niebieski ptak zdaje się umykać wszelkim konwenansom, wciąż balansując na krawędzi. Mieszkanie Golightly wygląda niczym hotel, z nierozpakowanymi pudłami i bezimiennym kotem stanowiąc definicję tymczasowości, najwyraźniej nie przeszkadza to jednak o wiele starszym mężczyznom, którzy często ją odwiedzają (tak, to ci sami, którzy poproszeni o drobne na toaletę, wciskają damie 50-dolarowy banknot). Holly bywa w najmodniejszych klubach otaczając się celebrytami, a jednocześnie odwiedza w więzieniu praktycznie obcego człowieka, kradnie drobne przedmioty, by nie wyjść z wprawy, po czym przesiaduje godzinami w bibliotece - i zawsze działa według tylko sobie znanych zasad. Ale kim naprawdę jest ta "szczera blagierka" o ujmującej twarzy i szalonym życiorysie?

Capote stworzył fabułę tak banalną, że ciężko składnie ją streścić, a zarazem wykreował tak intrygującą postać kobiecą, jak może zrobić to tylko mężczyzna. Sylwetka Holly została nakreślona bardzo odważnie i żywo, stanowiąc zagadkę (a niekiedy może i źródło inspiracji) dla pokoleń czytelników. Jedno wiadomo na pewno: wzbudza emocje. Urzeka albo zniesmacza; jest słodka, cyniczna, zagubiona, pewna siebie, zwariowana i rozważna, głupiutka i inteligentna. Została opisana z niesamowitą prostotą i klasą, co zresztą stanowi największy atut Śniadania u Tiffany'ego. Pod warstwą niezobowiązującego stylu kłębią się treści zdecydowanie refleksyjne - ba, dla niektórych nawet filozoficzne! Śmiem stwierdzić, że u Capotego (a może Capota?) każdy znajdzie to, co chce znaleźć.

Warto zwrócić uwagę także na obraz Nowego Jorku sprzed kilkudziesięciu lat. Może to kwestia literackiego kunsztu autora, a może duch autentycznej atmosfery, jednak po lekturze Śniadania u Tiffany'ego byłam na nowo oczarowana Wielkim Jabłkiem, jego żywotnością i klasą. W szeleście kartek aż słychać pulsujący rytm wielkiego miasta, choć tu mogła nieco ponieść mnie wyobraźnia;) Moim zdaniem bardziej, aniżeli w filmowej adaptacji tego tytułu. A jeśli już przy filmie jesteśmy - to najgorsza ekranizacja świata. No dobrze, może nie najgorsza, ale ktokolwiek obsadził Audrey Hepburn w roli Holly, chyba nie czytał książki albo zwyczajnie postanowił wszystko zepsuć. Tragedia! Polecam wybrać albo wersję literacką, albo filmową, ale raczej nie obie, bo może grozić to poważną zapaścią.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Dzieło Capota (czy Capotego?;)) należy do pozycji kultowych nie bez powodu: ma w sobie dużo wdzięku i bezpretensjonalności. Żałuję jedynie, że to tylko kilkadziesiąt stron, ponieważ chętnie spędziłabym z Holly i Fredem więcej czasu.

poniedziałek, 3 września 2012

Szepty zmarłych - Simon Beckett

tytuł oryginału: Whispers of the dead   
tłumaczenie: 
Sławomir Kędzierski 
liczba stron: 256 
ISBN: 
9788324133673 

oprawa: miękka 
data wydania: 2009 (Amber) 

część w cyklu: III
moja ocena: 4+/6 


Trupia farma intryguje nie od dziś. Domeną tego ośrodka badawczego w Knoxville jest śmierć - śmierć pozbawiona poetyki, obdarta z metafor, czysty rozkład. Nic więc dziwnego, że kolejni autorzy czynią z niej tło dla swoich opowieści. Nie oparł się także Simon Beckett, autor m.in. głośnej Chemii śmierci. Szepty zmarłych to już trzeci tom przygód Davida Huntera, lekarza i antropologa sądowego; David po raz wtóry będzie musiał zmierzyć się z seryjnym mordercą i osobistymi zawirowaniami.

A co Hunter robi na trupiej farmie? Po dramatycznych przeżyciach (o których nie mam zielonego pojęcia, bo niechcący pominęłam drugą część) postanawia wyrwać się z Wielkiej Brytanii i "odetchnąć" w Centrum Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee, odwiedzając przy okazji dawnego przyjaciela i nauczyciela, Toma. Ten właśnie prosi Davida o pomoc w sprawie, która okazuje się czymś więcej niż zwykłym morderstwem. Fałszywe groby i kolejne martwe ciała to dopiero początek - antropolodzy będą musieli zmierzyć się z zabójcą pomysłowym i wyrafinowanym, mylącym tropy jak na zawołanie. Kto będzie kolejną ofiarą? Czy Davidowi uda się powstrzymać mordercę zanim dojdzie do prawdziwej katastrofy?


Szepty zmarłych okazały się dla mnie sporym zaskoczeniem. Z pierwszej przygody z Beckettem wyszłam bowiem lekko poturbowana i zawiedziona - bo za mało antropologii, bo zbyt oczywiste rozwiązanie. Tym razem na szczęście nie mogę postawić autorowi żadnego z tych zarzutów: fabuła jest świetnie skonstruowana, trzyma do końca w napięciu i nawet najbardziej wnikliwego czytelnika wystrychnie na dudka. Zaskakujące zwroty akcji i podrzucane po kawałeczku tropy sprawiają, że ciężko oderwać się od lektury. Uważam się za wytrawnego czytacza i zazwyczaj potrafię szybko określić mordercę, ale tu? Nie ma mowy, do samego finału nie wiadomo, kto zacz. A czy to nie najlepsza rekomendacja? 


Stylistycznie Szepty zmarłych to może nie majstersztyk, brakuje może nieco polotu i pewnego rodzaju gładkości, jednak nie razi to w żaden sposób - jest po prostu przyzwoicie. Co więcej, czyta się naprawdę dobrze właśnie ze względu na prostotę i przystępność języka. Odrzucać mogę jedynie zbyt rozbudowane opisy wewnętrznych przeżyć Huntera, i choć wcale nie ma ich tak wiele, dla mnie i tak były przysłowiowym piątym kołem: niczego szczególnego nie wnosiły, a tylko zawadzały. Co jeszcze wypada słabiej? Samo zakończenie. Choć zaskakujące, nie wywołuje innych emocji, brnie się przez nie raczej beznamiętnie. O tyle to dziwne, że przez całą książkę towarzyszy czytelnikowi nieokreślone poczucie niepokoju, jakby na kolejnej stronie czyhało poważne zagrożenie. Finał w żaden sposób nie przystaje do tej konwencji, po prostu nagle schodzi powietrze i zostaje... cóż, flak.

Na tle całości takie małe wpadki nie mają jednak dużego znaczenia; powieść Becketta jest po prostu świetna i przekonała mnie do pisarza w stu procentach. Wciągająca fabuła, interesujący bohaterowie i (tym razem;)) odpowiednia dawka antropologii przyjemnie mnie zadziwiły i to między innymi za ich sprawą wpisuję Szepty zmarłych na listę ulubionych książek.