środa, 17 października 2012

Walcząc z czasem

Po nieplanowanej przerwie - wracam. Pierwsze zawirowania związane z rozpoczęciem semestru już za mną, z radością więc mogę wrócić do blogowania. Choć okazuje się, że studia filologiczne wymagają ogromnych nakładów czasu, pracy i zaangażowania, nie potrafię i nie chcę porzucić na ich rzecz swojego ukochanego dzieciątka;) Według moich obliczeń wystarczy zaledwie wydłużyć dobę o 2-3 godzinki, by znaleźć kilka chwil na czytanie - i pisanie - a cóż to za problem sprzeciwić się porządkowi wszechświata?;)


Moi Drodzy, w związku z tą moją nieobecnością w blogosferze jestem nieco do tyłu z tytułami godnymi wspomnianej dłuższej doby, mam więc do Was ogromną prośbę: polećcie mi coś dobrego. Marzę o przyjemnej, relaksującej, acz nieodmóżdżającej lekturze i jestem przekonana, że zwracam się z tym do najodpowiedniejszych ludzi na planecie;) Pomożecie? Czekam niecierpliwie na Wasze komentarze.


Mam też krótką informację, choć skierowaną pewnie do dość ograniczonej grupy odbiorców. Być może zauważyliście już, że pojawiła się nowa zakładka o jakże tajemniczo brzmiącym tytule COŚ ZA COŚ. Ponieważ na mojej półce leniwie dogorywa wiele interesujących, dawno już przeczytanych książek w języku angielskim, chętnie wyślę je dalej w świat. Ale że nie ma nic za darmo, jest coś za coś. Jeśli chcielibyście przygarnąć którąś z obecnych na półeczce pozycji, zaproponujcie mi coś w zamian. Wymieńcie się czymś równie interesującym, co ja proponuję Wam. Nie zgłaszam żadnych konkretnych potrzeb, a więc możecie wcisnąć mi dowolną książkę, jaką - to zależy od Was. Jeśli będzie popyt, zwiększy się też podaż, zapraszam więc do zaglądania:)

A już niedługo recenzje Dziwnego przypadku psa nocną porą Marka Haddona i Szaleństw Brooklynu autorstwa Paula Astera. Trzymajcie kciuki, żeby starczyło mi na to dnia;)

wtorek, 25 września 2012

30 day book challenge - 14, 15, 16

Dzień 14 - Książka, która powinna się znaleźć na obowiązkowej liście lektur w szkole średniej
Może będzie to wybór nietypowy, dla niektórych pewnie niezrozumiały, ale ja na listę lektur wpisałabym koniecznie poezję Szymborskiej. Nie pojedyncze wiersze poddane skrupulatnej, odzierającej ze znaczenia analizie, ale całe tomiki, w których każdy na pewno znalazłby coś dla siebie. Uważam twórczość naszej cudnej noblistki za niezwykle przystępną, nawet prostą w odbiorze, a przy tym zwyczajnie wartościową. Taki na przykład zbiór Widok z ziarenkiem piasku chętnie poleciłabym ministrowi edukacji:)

Dzień 15 - Ulubiona książka traktująca o obcych kulturach
Takie książki pisze wspominany już kiedyś przeze mnie pan Cejrowski, które obce kultury pokazuje niejako od kuchni. Bardzo podobała mi się też Gorąca wieś Ambinanitelo Arkadego Fiedlera, i choć czytałam ją całe lata temu, dobre wrażenie dalej się utrzymuje;)  


Dzień 16 - Ulubiona książka, którą sfilmowano
Władca pierścieni? A niedługo Hobbit:)

wtorek, 18 września 2012

Gosposia prawie do wszystkiego - Monika Szwaja


liczba stron: 352
ISBN: 978-83-925879-3-4
oprawa: miękka
data wydania: 2009 (SOL)
moja ocena: 4+/6


Mimo całej niechęci dla polskiej literatury kobiecej, Monikę Szwaję uwielbiam. Kiedy ostatnio odkryłam zalegającą na półce i zapomnianą już Gosposię prawie do wszystkiego, nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu. Za oknem szaro, chłodno i deszczowo, a tu wpada mi w ręce lektura ciepła i słoneczna. I jak można się temu oprzeć?:)

Maria Strachocińska zarzuciła karierę naukową, by zostać żoną idealną. Dla swojego męża, znanego prawnika, urządziła luksusowy loft w Żyrardowie, wydawała przyjęcia, sprzątała, gotowała - kilka lat po ślubie wciąż szaleńczo zakochana. Miłość przeszła jednak jak ręką odjął, gdy Aleks rzeczoną ręką pchnął połowicę na kanapę z taką siłą, że udało jej się przekoziołkować i przyjąć na głowę cios od donicy i kolumienki, na której stała. Maria, po powrocie ze szpitala postanowiła się ewakuować, uciec jak najdalej. Ale gdzie? Życie pchnęło ją najpierw do uroczego Zakopanego i sympatycznej teściowej, by ostatecznie roztoczyć przed bohaterką uroki Szczecina. Wśród przyjaznych dusz (w różnym wieku) Maria - Mareszka - krok po kroku buduje swój świat na nowo, zostając... kuchtą. Turbomiotłą. A tak właściwie: elegancką gospodynią domową za wielkie pieniądze, i z wielkimi umiejętnościami.

Jestem, po raz kolejny zresztą, absolutnie rozczulona. Losy Marii, choć dość nieprawdopodobne, niejednokrotnie wzruszyły mnie, zmusiły do uśmiechu i refleksji. Pani Szwaja stworzyła niebywale ciepłą opowieść o przekraczaniu własnych ograniczeń, pisaniu nowych początków i pięknie przyjaźni. Od pierwszych stron czułam się zadomowiona, a każdego bohatera witałam jak starego druha (oprócz tego buca - w znaczeniu krakowskim - Aleksa). Po prawdzie, wielu z nich było dość posuniętych w wieku, co tylko przydawało książce uroku i dowodziło, że metryka nie ma znaczenia.

Gosposię prawie do wszystkiego czyta się szybko i przyjemnie. Znalazłam kilka literówek, co mogłoby mnie wyprowadzić z równowagi, na szczęście jednak nie było ich wiele. Wadą mógłby dla niektórych być także język, jakim posługują się bohaterowie - rozmija się on nieco z potoczną mową. Jest piękny, kwiecisty, z "jajem" i przymrużeniem oka, dla mnie bomba, choć sama raczej nie rozmawiałabym tak z przyjaciółmi. Z drugiej strony - nie mam tak ekscentrycznych przyjaciół;)

Interesujące postacie i przyjemny styl to spore, acz nie największe walory powieści pani Szwai. Przede wszystkim bowiem książka niesie ze sobą ogromny ładunek pozytywnej energii, inspiruje do odwagi i wiary w siebie. Dla niejednej kobiety losy Mareszki będą zachętą, by przełamać strach i coś w swoim życiu zmienić, i za to autorka zaskarbiła sobie moją dozgonną sympatię. Polecam Gosposię prawie do wszystkiego na chłodne wieczory - rozgrzewa niczym kubek kakao.

czwartek, 13 września 2012

Śniadanie u Tiffany'ego - Truman Capote

tytuł oryginału: Breakfast at Tiffany's  
tłumaczenie:  Rafał Śmietana
liczba stron: 87 
ISBN: 
8389651629 
oprawa: twarda
data wydania: 2004 (
Mediasat Poland - Kolekcja Gazety Wyborczej

moja ocena: 5/6 


Od dawna utrzymuję, że najwięcej uroku zawsze znajdziemy w prostocie. Ta banalna wręcz prawda ma zastosowanie także w literaturze: często im prostsza fabuła, im mniej stylistycznych ozdobników, tym bardziej książka nas urzeka. I takich właśnie pozycji szukam, a co najważniejsze - często udaje mi się je znaleźć. Ostatnio do kolekcji lektur nieskomplikowanych, acz pięknych z całą pewnością mogę dodać Śniadanie u Tiffany'ego.

Nowy Jork, lata 40. XX wieku. Początkujący pisarz (nazwijmy go Fredem) snuje opowieść o swojej niezwykłej sąsiadce. O pannie Holly Golightly, w podróży. Zauroczony tą młodziutką, ekscentryczną kobietą Fred opowiada o ich wzajemnych relacjach, przedstawiając zadziwiające życie zadziwiającej Holly za swojej perspektywy. A jest o czym mówić: ten niebieski ptak zdaje się umykać wszelkim konwenansom, wciąż balansując na krawędzi. Mieszkanie Golightly wygląda niczym hotel, z nierozpakowanymi pudłami i bezimiennym kotem stanowiąc definicję tymczasowości, najwyraźniej nie przeszkadza to jednak o wiele starszym mężczyznom, którzy często ją odwiedzają (tak, to ci sami, którzy poproszeni o drobne na toaletę, wciskają damie 50-dolarowy banknot). Holly bywa w najmodniejszych klubach otaczając się celebrytami, a jednocześnie odwiedza w więzieniu praktycznie obcego człowieka, kradnie drobne przedmioty, by nie wyjść z wprawy, po czym przesiaduje godzinami w bibliotece - i zawsze działa według tylko sobie znanych zasad. Ale kim naprawdę jest ta "szczera blagierka" o ujmującej twarzy i szalonym życiorysie?

Capote stworzył fabułę tak banalną, że ciężko składnie ją streścić, a zarazem wykreował tak intrygującą postać kobiecą, jak może zrobić to tylko mężczyzna. Sylwetka Holly została nakreślona bardzo odważnie i żywo, stanowiąc zagadkę (a niekiedy może i źródło inspiracji) dla pokoleń czytelników. Jedno wiadomo na pewno: wzbudza emocje. Urzeka albo zniesmacza; jest słodka, cyniczna, zagubiona, pewna siebie, zwariowana i rozważna, głupiutka i inteligentna. Została opisana z niesamowitą prostotą i klasą, co zresztą stanowi największy atut Śniadania u Tiffany'ego. Pod warstwą niezobowiązującego stylu kłębią się treści zdecydowanie refleksyjne - ba, dla niektórych nawet filozoficzne! Śmiem stwierdzić, że u Capotego (a może Capota?) każdy znajdzie to, co chce znaleźć.

Warto zwrócić uwagę także na obraz Nowego Jorku sprzed kilkudziesięciu lat. Może to kwestia literackiego kunsztu autora, a może duch autentycznej atmosfery, jednak po lekturze Śniadania u Tiffany'ego byłam na nowo oczarowana Wielkim Jabłkiem, jego żywotnością i klasą. W szeleście kartek aż słychać pulsujący rytm wielkiego miasta, choć tu mogła nieco ponieść mnie wyobraźnia;) Moim zdaniem bardziej, aniżeli w filmowej adaptacji tego tytułu. A jeśli już przy filmie jesteśmy - to najgorsza ekranizacja świata. No dobrze, może nie najgorsza, ale ktokolwiek obsadził Audrey Hepburn w roli Holly, chyba nie czytał książki albo zwyczajnie postanowił wszystko zepsuć. Tragedia! Polecam wybrać albo wersję literacką, albo filmową, ale raczej nie obie, bo może grozić to poważną zapaścią.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Dzieło Capota (czy Capotego?;)) należy do pozycji kultowych nie bez powodu: ma w sobie dużo wdzięku i bezpretensjonalności. Żałuję jedynie, że to tylko kilkadziesiąt stron, ponieważ chętnie spędziłabym z Holly i Fredem więcej czasu.

poniedziałek, 3 września 2012

Szepty zmarłych - Simon Beckett

tytuł oryginału: Whispers of the dead   
tłumaczenie: 
Sławomir Kędzierski 
liczba stron: 256 
ISBN: 
9788324133673 

oprawa: miękka 
data wydania: 2009 (Amber) 

część w cyklu: III
moja ocena: 4+/6 


Trupia farma intryguje nie od dziś. Domeną tego ośrodka badawczego w Knoxville jest śmierć - śmierć pozbawiona poetyki, obdarta z metafor, czysty rozkład. Nic więc dziwnego, że kolejni autorzy czynią z niej tło dla swoich opowieści. Nie oparł się także Simon Beckett, autor m.in. głośnej Chemii śmierci. Szepty zmarłych to już trzeci tom przygód Davida Huntera, lekarza i antropologa sądowego; David po raz wtóry będzie musiał zmierzyć się z seryjnym mordercą i osobistymi zawirowaniami.

A co Hunter robi na trupiej farmie? Po dramatycznych przeżyciach (o których nie mam zielonego pojęcia, bo niechcący pominęłam drugą część) postanawia wyrwać się z Wielkiej Brytanii i "odetchnąć" w Centrum Antropologii Sądowej Uniwersytetu Tennessee, odwiedzając przy okazji dawnego przyjaciela i nauczyciela, Toma. Ten właśnie prosi Davida o pomoc w sprawie, która okazuje się czymś więcej niż zwykłym morderstwem. Fałszywe groby i kolejne martwe ciała to dopiero początek - antropolodzy będą musieli zmierzyć się z zabójcą pomysłowym i wyrafinowanym, mylącym tropy jak na zawołanie. Kto będzie kolejną ofiarą? Czy Davidowi uda się powstrzymać mordercę zanim dojdzie do prawdziwej katastrofy?


Szepty zmarłych okazały się dla mnie sporym zaskoczeniem. Z pierwszej przygody z Beckettem wyszłam bowiem lekko poturbowana i zawiedziona - bo za mało antropologii, bo zbyt oczywiste rozwiązanie. Tym razem na szczęście nie mogę postawić autorowi żadnego z tych zarzutów: fabuła jest świetnie skonstruowana, trzyma do końca w napięciu i nawet najbardziej wnikliwego czytelnika wystrychnie na dudka. Zaskakujące zwroty akcji i podrzucane po kawałeczku tropy sprawiają, że ciężko oderwać się od lektury. Uważam się za wytrawnego czytacza i zazwyczaj potrafię szybko określić mordercę, ale tu? Nie ma mowy, do samego finału nie wiadomo, kto zacz. A czy to nie najlepsza rekomendacja? 


Stylistycznie Szepty zmarłych to może nie majstersztyk, brakuje może nieco polotu i pewnego rodzaju gładkości, jednak nie razi to w żaden sposób - jest po prostu przyzwoicie. Co więcej, czyta się naprawdę dobrze właśnie ze względu na prostotę i przystępność języka. Odrzucać mogę jedynie zbyt rozbudowane opisy wewnętrznych przeżyć Huntera, i choć wcale nie ma ich tak wiele, dla mnie i tak były przysłowiowym piątym kołem: niczego szczególnego nie wnosiły, a tylko zawadzały. Co jeszcze wypada słabiej? Samo zakończenie. Choć zaskakujące, nie wywołuje innych emocji, brnie się przez nie raczej beznamiętnie. O tyle to dziwne, że przez całą książkę towarzyszy czytelnikowi nieokreślone poczucie niepokoju, jakby na kolejnej stronie czyhało poważne zagrożenie. Finał w żaden sposób nie przystaje do tej konwencji, po prostu nagle schodzi powietrze i zostaje... cóż, flak.

Na tle całości takie małe wpadki nie mają jednak dużego znaczenia; powieść Becketta jest po prostu świetna i przekonała mnie do pisarza w stu procentach. Wciągająca fabuła, interesujący bohaterowie i (tym razem;)) odpowiednia dawka antropologii przyjemnie mnie zadziwiły i to między innymi za ich sprawą wpisuję Szepty zmarłych na listę ulubionych książek.

piątek, 31 sierpnia 2012

Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules - Helen Fielding.

tytuł oryginału: Olivia Joules and the Overactive Imagination  
tłumaczenie:  Katarzyna Petecka-Jurek
liczba stron: 354 
ISBN: 
8372986231 
oprawa: miękka 
data wydania: 2004 (Zysk i S-ka) 

moja ocena: 2+/6



Pamiętacie Bridget Jones? Pewnie, że tak, przecież trudno o niej zapomnieć;) Autorka jej przygód, Helen Fielding, znana jest przede wszystkim z takich lekkich, humorystycznych opowiastek, doskonałych do czytania w wannie albo nad wielką porcją lodów. Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules doskonale wpisuje się w tę stylistykę, choć aspiruje do miana... powieści kryminalnej.

Tytułowa Olivia jest dziennikarką pracującą dla Sunday Timesa i magazynu Elan - dziennikarką boleśnie zdegradowaną. Pisanie o poważnych sprawach nie wychodzi jej bowiem najlepiej, a to właśnie ze względu na rozbuchaną wyobraźnię. Rozczarowana Olivia leci do Miami, by zrelacjonować imprezę promocyjną kremu do twarzy. Niezbyt ważkie, prawda? Zapowiada się niebywale nudno, gdy na horyzoncie pojawia się tajemniczy Pierre. Nie wiadomo dokładnie, kim jest i co robi, nie zraża to jednak naszej bohaterki. Z początku zauroczona, Olivia z biegiem czasu zaczyna łączyć pewne fakty z życia ukochanego w całość, przypisując wszelkie dziwne, niebezpieczne zdarzenia powiązaniom Pierra z... Al Kaidą. A może to tylko jej rozbuchana wyobraźnia?

Cóż, arcydzieła pani Fielding nie stworzyła. Prawdę mówiąc, nawet jej najbardziej znane książki nie wykraczają poza przeciętność. Nie mogę jednak zaprzeczyć, że Rozbuchaną wyobraźnię... przeczytałam właściwie podczas jednego leniwego dnia w pracy. Przyczyniły się do tego wartka akcja, odrobina humoru (choć spodziewałam się go więcej) i sympatyczna bohaterka, której trudno nie polubić. Zachęca również język: bardzo potoczny i pozbawiony nadęcia. Sama fabuła jednak jest wręcz groteskowa, z pewnością nikt przy zdrowych zmysłach nie uwierzyłby, że którakolwiek z przygód Olivii mogłaby przytrafić się prawdziwemu człowiekowi. Co więcej wydaje mi się, iż autorka oczekuje od nas właśnie wiary w te wszystkie szaleństwa, a jeśli tak, to traktuje czytelnika jak, cóż... głupka. A tego czytelnik nie lubi.

Niestety, momentami także wspomniana wartka akcja szwankowała. Robiła się zdecydowanie zbyt wartka, aż myląca, a wątki rozbiegały się na wszystkie strony świata. Wkradł się przytłaczający chaos i w pewnej chwili losy Olivii stały się dla mnie zlepkiem wyłapanych w przelocie informacji. Sama fabuła, choć już i tak nierealistyczna, została potraktowana po macoszemu: nakreślona pośpiesznie i niedokładnie, co tylko potęgowało wrażenie ogólnego bałaganu. A jeśli już się czepiam, to muszę wspomnieć też o tajemniczym amancie. Jego sylwetka została bowiem skonstruowana tak powierzchownie, tak niespójnie i nielogicznie, że aż łapałam się za głowę. Jednego dnia Pierre kochany, Pierre uroczy i szczodry, a drugiego - Pierre ma obsesję, nazywa ludzi swoimi sokołami i ssie im palce w obrzydliwy sposób. Skąd ta zmiana? Tego niestety się nie dowiadujemy. Mało to literackie, ale chce się powiedzieć tylko krótkie i dobitne: WTF?

Nie wątpię, że niektórym Rozbuchana wyobraźnia Olivii Joules przypadnie do gustu. Pewnie nastolatkom, może też kobietom nie mającym czasu i energii na bardziej wyrafinowaną lekturę. Na pewno zadowolone będą fanki babskiej literatury na wysokich obrotach, do których, jak się okazało, ja nie należę. Mnie tempo przytłaczało, przytłaczał mnie banał, przytłaczała generalnie słaba jakość tegoż czytadła. Nie śmiem więc polecić powieści Fielding nikomu o wyższych czytelniczych ambicjach.

środa, 29 sierpnia 2012

"Czas tajemnic" - Marcel Pagnol


tytuł oryginału: Le Temps des secrets
tłumaczenie: Małgorzata Paszke
liczba stron: 300
ISBN: 
978-83-61989-72-1 
oprawa: miękka
data wydania: 2011 (Esprit)
część w cyklu: II

moja ocena: 5+/6


Gdybym miała wymienić miejsca, do których wracać lubię i potrzebuję, na pewno wspomniałabym o Prowansji, choćby w wersji jedynie literackiej. Nie kryję, że pokochałam akurat ten region Francji w dużej mierze dzięki Marcelowi Pagnol i jego wyjątkowej autobiografii Chwała mojego ojca. Zamek mojej matki. Sięgnięcie po część kolejną było więc naturalną koleją rzeczy, choć nie obyło się bez pewnej dozy niepokoju - czy aby nie oczekuję zbyt wiele?

Marcel, którego spotykamy w Czasie tajemnic, wybiera się już do liceum. Zanim jednak zanurzy się w tym nowym świecie, spędza kolejne wakacje w urokliwym wiejskim domu, Bastide-Neuve. Powraca czar polowań, beztroskich zabaw z przyjacielem i niczym nieskrępowanej wolności... niestety, czar nieco już przebrzmiały, zaledwie echo dawnych uniesień. Wszystko się zmienia. Lili ma obowiązki, a pogoń za dzikim ptactwem przestaje urzekać świeżością. Zrezygnowany Marcel zaczyna spisywać wakacje na straty, gdy pojawia się śliczna Izabela, w której chłopiec zadurza się po uszy. Zakochani spędzają razem całe dni, jednak nawet taka miłość nie trwa wiecznie - wszak na Marcela czekają już nowe wyzwania, nowa szkoła i nowi przyjaciele.

Każdy, kto miał styczność z prozą Pagnola zna jej nieodparty urok, obecny także w Czasie tajemnic. Figlarny język, wnikliwe spostrzeżenia i spora doza humoru kryją się na każdej stronie, a przygody autora chwytają za serce. Co ważne, z pewnością każdy z nas w większym lub mniejszym stopniu może identyfikować się z małym Marcelem - wszak pierwsza miłość nie omija nikogo. Dzięki temu książka nabiera uniwersalizmu i ma szansę spodobać się każdemu, niezależnie od płci, wieku czy zainteresowań.

Godny uwagi, podobnie jak w Chwale mojego ojca. (...), jest także aspekt historyczno-obyczajowy i przyznam, że to on podobał mi się najbardziej. Z przyjemnością dowiadywałam się, jak funkcjonowała szkoła z początków XX. wieku, chłonęłam wręcz atmosferę jej grubych murów i staroświeckie zasady. Wątek romantyczny z kolei pomaga zrozumieć od dawna znaną prawdę: miłość jest ślepa. Pagnol udowadnia to na własnym przykładzie w sposób dobitny, a przy tym niezwykle czarujący i zabawny.

Czy Czas tajemnic ma wady? Znalazłam tylko jedną, za to poważną: kończy się. Byłam zaskoczona, gdy dotarłam do ostatniej strony, przerzucałam bowiem kartki z irracjonalnym przekonaniem, że historia Marcela rozciągnie się na całe życie, przede mną więc jeszcze lata lektury. Skąd takie myślenie, nie wiem, ale na pewno chciałabym poczytać jeszcze. 

Tym razem książkę polecę każdemu, kto nie boi się sięgnąć po historię dziecinną, po dziecinnemu naiwną i po dziecinnemu ciepłą. Sama jestem zauroczona i nie wątpię, że jeszcze nie raz spotkam się z Marcelem.


Książkę przeczytałam z niekłamaną przyjemnością dzięki wydawnictwu Esprit:

czwartek, 23 sierpnia 2012

"Fight club" - Chuck Palahniuk

Fight Club - Chuck Palahniuktytuł oryginału: Fight Club  
tłumaczenie:  Lech Jęczmyk
liczba stron: 235 
ISBN:  9788392151241
oprawa: miękka 
data wydania: 2006 (Niebieska Studnia) 

moja ocena: 4+/6


Są słowa, które przyciągają jak magnes i takie, które wzbudzają natychmiastową niechęć. Na mnie, niczym płachta na byka, działa słowo kultowy. Jeśli coś jest kultowe, trzymam się z daleka, najchętniej poza zasięgiem wzroku, słuchu, węchu, wszystkiego. Dlatego właśnie nie obejrzałam Fight Clubu, a po książkę Chucka Palahniuka o tym samym tytule sięgałam zaledwie... trzy lata, i sięgnąć nie mogłam. Czy faktycznie warto było się tyle opierać?

Narrator to przeciętny Amerykanin koło trzydziestki. Pracuje dla producenta samochodów, sporo podróżuje po kraju i stać go na wygodne życie. Brakuje mu tylko snu. By sobie choć trochę ulżyć, mężczyzna za radą lekarza wybiera się na kolejne grupy wsparcia dla osób chorych, często śmiertelnie. Wypłakuje się im w ramię udając, że nie ma jąder albo jego mózg toczy robak i napawa się powolnym osuwaniem się ludzi w nicość. Tam poznaje psychotyczną, nieszczęśliwą Marlę. W jednej z służbowych podróży poznaje zaś Tylera - człowieka, który odmieni życie Narratora.

Tyler ma charyzmę. Ma jaja. Ma bardzo precyzyjne poglądy i chce się nimi dzielić. Na początku wraz z narratorem zakłada fight club - miejsce, w którym mężczyźni mogą po prostu lać się po mordach. Co więcej, nadaje przemocy znaczenie. Fight clubów przybywa, cieszą się coraz większą popularnością. Pora na Projekt Feniks, ukochane dziecko Tylera: pora zrekrutować dziesiątki, setki ludzi, by zniszczyli zachodnią kulturę i cywilizację. Narrator tkwi w samym środku tego szaleństwa. Jest zarówno uczestnikiem projektu, jak i jego zewnętrznym obserwatorem, nie rozumie co się dzieje i jak się tu znalazł. A im poważniejszych przewinień podejmuje się Tyler i jego zwolennicy, tym bardziej Narrator zbliża się do prawdy o sobie samym.


"Pierwsza zasada podziemgo kręgu - Nie rozmawiać o podziemnym kręgu.Druga zasada - Nie rozmawiać o podziemnym kręgu..."

Fabuła mnie zachwyciła. Odważna, pełna odniesień do filozofii i kultury wschodu, niosąca ze sobą całe morze znaczeń. Palahniuk znalazł oryginalny sposób, by ukazać cały bezsens naszej cywilizacji, opętanej pieniądzem. Wyśmiewa ludzi zachodu na każdym kroku i uświadamia czytelnikowi w najbardziej radykalny, przerysowany sposób, że to obłęd, że żyjemy w świecie paranoi. Rządzą nami przedmioty i głupio uśmiechnięci celebryci.


"Nie jesteście pięknymi i niepowtarzalnymi płatkami śniegu. Jesteście taką samą gnijącą materią organiczną jak wszyscy inni i my wszyscy jesteśmy częścią tej samej kupy kompostowej. Nasza kultura uczyniła nas wszystkich jednakowymi. Nikt nie jest już naprawdę biały, ani czarny, ani bogaty. Wszyscy chcemy tego samego. Pojedynczo jesteśmy niczym."

Autor świetnie oddaje też dominującą osobowość Tylera, tworzącego wokół siebie wręcz sektę - tu szaleństwo i logika są nierozerwalnie związane, ze stron promieniuje jakaś przyciągająca moc i charyzma bohatera z papieru. Narrator doskonale pełni natomiast funkcję naszych oczu i uszu, przepuszczając chaos przez swoje własne niepokoje i obawy, budując obraz rzeczywistości pełen wahania, ale mocny, pewny, określony.

Szkoda jedynie, że cały ten cudowny potencjał utonął w przerośniętej formie. Strumień świadomości, z jakim obcujemy, jest wyjątkowo trudny w odbiorze, dla mnie wręcz irytujący. Miało być chyba prosto i lakonicznie, nawet widać jakieś przebłyski sensu, jednak wszystko co dobre ginie w bałaganie myśli i wrażeń. Soczysty język plącze się między zdaniami rozrzuconymi bez składu i ładu, i nawet doskonała fabuła momentami chowa się za tym bajzlem. Wierzę, że Palahniuk chciał dobrze, ale moim zdaniem postarał się za bardzo. Styl powinien być dopełnieniem treści, w Fight Clubie natomiast bezceremonialnie walczy o palmę pierwszeństwa.

Jeśli lubicie eksperymenty z formą, powinna zainteresować Was ta pozycja. W innym wypadku warto uzbroić się w cierpliwość - całe morze cierpliwości i spokoju - i... również przeczytać. Nawet mimo wad. Przyznaję bowiem, że Fight Club został moją ulubioną książką tylko w połowie. Jego lektura przyprawiała mnie o ból głowy, ale treści nigdy nie zapomnę. Z pewnością Palahniuk dostarcza niecodziennych wrażeń, z którymi warto się zmierzyć. Z pewnością pozwala też odkryć nowe horyzonty, nie tylko te literackie, dlatego uważam, że jego prozy koniecznie trzeba posmakować i samemu ocenić, czy jest tak dobra jak mówią.

czwartek, 16 sierpnia 2012

30 day book challenge - 11, 12, 13

Zaniedbałam nieco książkowe wyzwanie, a przecież nie godzi się zostawiać projektów w połowie. Po długim i dogłębnym procesie tentegowania w głowie udało mi się odpowiedzieć na kolejne pytania, a więc voila. Jak zwykle zapraszam Was do dzielenia się swoimi typami:)


Dzień 11 - Książka, dzięki której zaraziłeś się czytaniem

Tak naprawdę czytaniem zaraziłam się przez... codzienną prasę. Kiedy byłam mała, każdego poranka oglądałam w telewizji swojego rodzaju samouczek czytania dla dzieci, a swoje umiejętności sprawdzałam na artykułach w Słowie Polskim, które kupował mój dziadek. Nic z nich nie rozumiałam, ale pokochałam to, że potrafię samodzielnie poskładać literki w zdania;)


Dzień 12 - Książka, która tak wycieńczyła Cię emocjonalnie, że musiałaś przerwać jej czytanie lub odłożyć na jakiś czas
Nie wiem, dlaczego, ale tu przychodzą mi do głowy przede wszystkim Dziwne losy Jane Eyre. Wzięłam się za to jeszcze w podstawówce i często musiałam przerywać lekturę, tak poruszona bywałam tymi dziwnymi losami. Nie potrafię sobie przypomnieć, czy później również zdarzały się takie książki.

Dzień 13 - Najukochańsza książka z dzieciństwa

Akademia pana Kleksa ! Najukochańsza książka, ale też najukochańszy film. Zajęłam nawet wysokie miejsce w szkolnym konkursie plastycznym na najwierniejszy portret pana Kleksa...;)

wtorek, 14 sierpnia 2012

"Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) - Andrzej Stasiuk

liczba stron: 126
ISBN:
9788375360417
oprawa:
miękka
data wydania:
2008 (Wydawnictwo Czarne)
moja ocena:
 5+/6


Andrzej Stasiuk wybitnym pisarzem jest. Jego książki zawsze wywierały na mnie spore wrażenie, kiedy więc natknęłam się na Jak zostałem pisarzem nie mogłam odmówić sobie tak obiecującej lektury. Pochłonęłam tę niewielką książeczkę w kilka godzin i tu pojawiły się schody: nie potrafię jej dla Was zrecenzować.

Historia jest dość banalna. Młody Stasiuk, buntownik szukający sensu w życiu, zadaje się z podobnymi sobie nonkonformistami, ludźmi żyjącymi niejako poza społeczeństwem, outsiderami. Rzuca szkołę, by potem szybko rzucić pracę, by następnie rzucić wojsko i trafić do więzienia - jestem pewna, że w czasach PRL-u nie było to nic niezwykłego. Jeździ pociągami w nieznane, słucha rock'n'rolla i sporo czyta. Nie zapowiada się wcale, by z tego niebieskiego ptaka wyrósł jeden z naszych najważniejszych współczesnych autorów.

Jak Andrzej Stasiuk został więc pisarzem? Z jego autobiografii się tego nie dowiedzie, przynajmniej jeszcze nie z tej. Może to najbardziej oczywisty paradoks Jak zostałem pisarzem, ale z pewnością nie jedyny. Dla mnie cała książka wręcz składa się z paradoksów! To proza pełna klasy, a jednak pospolita. Język raczej nie grzeszy wyrafinowaniem, jest potoczny i nie brakuje soczystych przekleństw - mimo to mamy doskonałą świadomość obcowania z erudytą. Akapity nie mają tu racji bytu, a zdania plączą się w chaosie znaczeń, by i tak odkrywać przed nami swój doskonały porządek. Piękno kryje się pod warstwą brzydoty, sens wydobywa się spod banału. Taka oto jest Próba autobiografii intelektualnej: logiczna w swym absurdzie.

Dlaczego tak trudno mi rzeczowo opowiedzieć o tej książce? Ponieważ wywarła na mnie ogromne wrażenie i zaraziła swoim chaosem. Po lekturze Jak zostałem pisarzem miałam mnóstwo wątpliwości, które nie dają mi spokoju. Zrozumiałam, jak wielką wolnością - pomimo panującego ustroju - cieszył się Stasiuk w młodości. Dziś w wieku kilkunastu lat jesteśmy już uczestnikami wyścigu po czas, pieniądze, intensywne wrażenia z półek hipermarketów. Wszechobecny kult materializmu tak mąci nam w głowie, że zapominamy żyć. Zatracamy indywidualność na rzecz stworzenia armii klonów, ogłupionej przez reklamę. Może brzmi to zbyt radykalnie, nie przeczę, ale tak widzę współczesny świat i społeczeństwo. Biografia pisarza pozwoliła mi tylko ubrać te wszystkie niejasne przeczucia w słowa.

Nie każdy odbierze tę książkę w podobny sposób. Dla niektórych będzie to po prostu zapis interesującej młodości interesującego człowieka. Dla mnie jednak to coś więcej. Przepraszam więc, jeśli uderzyłam w zbyt dramatyczny ton, po prostu to Jak zostałem pisarzem (próba autobiografii intelektualnej) uderzyło w mój czuły punkt i przypomniało o tym, że życie nie kończy się ani nie zaczyna na najnowszym modelu telefonu, kawie ze Starbucksa i ubraniach z sieciówek. Dziś przeciętność jest modna, ale czy naprawdę warto wmieszać się w tłum? Przeczytajcie, jeśli i Wy czujecie, że można żyć inaczej - Andrzej Stasiuk dostarczy Wam niezbity dowód.

piątek, 10 sierpnia 2012

"Winnica w Toskanii" - Ferenc Mate

tytuł oryginału: A Vineyard in Tuscany. A Wine Lover’s Dream
tłumaczenie: Zbigniew Kordylewski
liczba stron: 240
ISBN: 978-83-7648-043-5
oprawa: miękka
data wydania: 2008 (Prószyński i S-ka)
moja ocena: 4/6


W wakacje często sięgamy po określony typ książek: szukamy lektur lekkich, rozluźniających - takich, które pozwolą nam na chwilę umysłowego relaksu. A jeśli przy okazji możemy przenieść się jakieś urokliwe miejsce i uszczknąć odrobinę odmiennej kultury, tym lepiej. W poszukiwaniu tego wszystkiego sięgnęłam po Winnicę w Toskanii, i zdradzę Wam już teraz: nie zawiodłam się.
 
Ferenc Mate w życiu osiągnął sporo i pewnie wielu z nas może mu tylko pozazdrościć. Ten węgierski pisarz, żeglarz i podróżnik zapragnął jednak wpędzić szarego człowieka w jeszcze większe kompleksy i... założyć winnicę. Osiadł więc wraz z rodziną w bajecznej Toskanii, krainie nie tylko wybornych win, ale także fenomenalnej kuchni, przyjaznych ludzi i zapierających dech w piersiach krajobrazów. Niestety, nawet w takim miejscu trzeba ciężko zapracować na spełnienie marzeń. Mate borykał się z wieloma trudnościami: od kłopotów ze znalezieniem odpowiedniej ziemi, przez remont liczącej kilkaset lat posiadłości aż po jelenie harcujące wśród winorośli. A o tym, jak poradził sobie z licznymi wyzwaniami, napisał książkę, którą czyta się wyjątkowo bezproblemowo.

 
Słowo, które moim zdaniem najlepiej charakteryzuje Winnicę w Toskanii brzmi: zabawna. To właśnie humor, z jakim autor opowiada o swoich perypetiach urzekł mnie najbardziej. Zdarzało mi się chichotać, rechotać, a nawet płakać ze śmiechu, gdy czytałam chociażby o próbach ujarzmienia traktora czy przygodzie w urzędzie. Podobała mi się także spora doza autoironii i sarkazmu, którymi częstuje nas autor - w połączeniu z leciutkim jak piórko stylem robiła naprawdę dobre, i przede wszystkim autentyczne wrażenie.


"Żeby zostać światowej klasy wytwórcą wina, trzeba najpierw mieć trzy rzeczy: pasję związaną z winnicami, doskonale wyszkolony nos oraz aktualny numer na gorącą linię dla samobójców."
 
Akcja książki nie należy do najszybszych, nie ma tu szaleńczego tempa, a jednak dynamizmu nie brakuje. Rytm jest świetnie wyważony: tak, byśmy nie mieli poczucia uczestniczenia w wyścigu po winnicę, ale też nie stracili zainteresowania. Niestety, mimo dołożonych przez autora starań zdarzają się momenty... cóż, senne. Opis heblowania deski raczej nie każdego zainteresuje, zwłaszcza, gdy liczy więcej niż dwa zdania. Niewiele takich fragmentów się zdarza, ale przyznam szczerze - nawet te nieliczne po prostu przeskakiwałam.

 
Sielankowy klimat Winnicy w Toskanii budują nie tylko przyjemny język i płynna akcja; godni uwagi są także bohaterowie drugo- czy nawet trzecioplanowi oraz żywe opisy włoskiej kultury, obyczajów i mentalności. Można odnieść wrażenie, że od lat zna się tych przemiłych ludzi i nie raz samemu przyrządzało się przepyszne dania kuchni toskańskiej. Irytować może jedynie - oprócz wspomnianych spowalniaczy fabuły - lekki chaos panujący w opowieści. Gdybyście kiedyś zastanawiali się, jak można na przestrzeni kilku zdań przeskoczyć z tematu dachówek na borowiki, a z borowików na obsługę dźwigu, zajrzyjcie do Ferenca Mate.

 
Cóż więcej mogę powiedzieć? Lektura tej dość szczególnej autobiografii sprawiła mi sporo radości i pogłębiła moje zainteresowanie Italią. Czy będę pamiętać o niej po latach? Raczej nie. W ciepły letni wieczór jednak sprawdziła się całkiem nieźle.

wtorek, 7 sierpnia 2012

"44 Scotland Street" - Alexander McCall Smith


tytuł oryginału: 44 Scotland Street 
tłumaczenie: Elżbieta McIver
liczba stron: 301
ISBN: 
978-83-7495-843-1 
oprawa: miękka
data wydania: 2010 (Muza)
część w cyklu: I

moja ocena: 5/6

Przenieśmy się w wyobraźni do XIX-wiecznej Warszawy. Wstajemy rano, otwieramy dziennik (Słowo, dajmy na to) i czytamy kolejną część Trylogii Sienkiewicza. Codziennie sięgamy po kolejny jej fragment, publikowany w prasie właśnie. Dziś wydaje się to niemożliwe? Powieść w odcinkach jednak nie wymarła - po taką anachroniczną formę sięgnął Alexander McCall Smith, popularny autor szkockiego pochodzenia. Czy udało mu się sprostać karkołomnemu zadaniu? Przekonajcie się sami :)

44 Scotland Street w Edynburgu to adres nie byle jaki. W tej nieprzeciętnej kamienicy na Nowym Mieście mieszkają równie nieprzeciętne osobowości: 20-letnia Pat, wieczna studentka zakochana w Brucie; Bruce, również zakochany w Brucie; Irene, matka wymagającą cudów niewidów od 5-letniego Bertiego i ekscentryczna antropolog Domenica. Ich barwne losy stanowią kanwę dla refleksji nad życiem w wielkim mieście, podaną pośród oparów absurdu i salw śmiechu.


Ze względu na nietypową formę, powieść w odcinkach wymaga szczególnego stylu. Dlatego każdy rozdział 44 Scotland Street stanowi odrębną, zamkniętą całość, napisaną niczym epizod dobrego serialu. Dzięki temu chętnie przewracamy strony, nie czując znużenia, a jedynie narastające zaciekawienie. Przyznam jednak, że gdy zabrałam się do czytania, nie byłam zachwycona - prawdę mówiąc, chciałam rzucić książkę w kąt. Z każdym kolejnym zdaniem przyzwyczajałam się jednak do niecodziennego charakteru powieści, coraz bardziej wciągając się w perypetie bohaterów.


Bohaterowie zresztą są tu sporym atutem. Odrobinę przerysowani, a przy tym wystarczająco rzeczywiści, stanowią karykaturę naszych wad i zalet. Z niepewną i nieco nieporadną Pat z łatwością utożsami się większość młodych osób, pretensjonalna Irene wzbudzi natychmiastową niechęć, a o największym narcyzie w kamienicy, Brucie, nieraz pomyślimy z politowaniem. Do tak przejrzyście skonstruowanych postaci przywiązujemy się w mgnieniu oka, dzięki czemu od książki trudno się oderwać.


Na szczególną uwagę zasługuje jednak język, jakim posługuje się McCall Smith. Autora cechuje niebywała lekkość pióra i polot; uważam, że 44 Scotland Street to stylistyczny majstersztyk. Zdania są krótkie, ale nie lakoniczne, słownictwo niewymagające i jakby zaczepne, nasycone poczuciem humoru. W opisach bohaterów da się wyczuć też pewną pobłażliwą czułość, która bawi i rozczula. A co najważniejsze - pod płaszczykiem ciepłego dowcipu kryje się mnóstwo poważniejszych tematów idealnych do przemyślenia w deszczowe wieczory. 


Komu polecę tę szczególną opowieść? Każdemu, kto ma ochotę na lekką i zabawną lekturę, niepozbawioną jednak głębi; miłośnikom obyczajówek oraz 'szkotofilom'. Sama na pewno sięgnę po kolejne części cyklu i mam nadzieję, że okażą się przynajmniej tak dobre, jak 44 Scotland Street.

------------------------------------------------------------------------------------------------------

Znowu poczynię dopiski po kresce, proszę o wybaczenie ;) Jak widzicie, trochę odświeżyłam szatę graficzną bloga. Nie wiem, czy wypada ona lepiej na tle starego layoutu, ale po prostu rozpierała mnie potrzeba zrobienia tu czegoś nowego. Co myślicie o zmianach? Czekam na Wasze szczere opinie :)

piątek, 3 sierpnia 2012

"Sekret Genezis" - Tom Knox

tytuł oryginału: The Genesis Secret
tłumaczenie: Aleksandra Górska
liczba stron: 368
ISBN: 978-83-7510-413-4
oprawa: miękka
data wydania:  2010 (Rebis)
moja ocena: 4/6


W gorącej Turcji dokonano ważnego odkrycia - grupa archeologów odkopała tajemniczy obiekt sakralny, starszy niż jakakolwiek inna aktywność człowieka. Stawia to pod znakiem zapytania historię ludzkości, którą znamy, a odpowiedzi poszukać ma Robert Luttrell, dziennikarz brytyjskiego Timesa. Rob węszy świetny materiał na reportaż, sprawy komplikują się jednak, gdy w niejasnych okolicznościach ginie kierownik badań nad Gobekli Tepe... Natomiast w odległej Wielkiej Brytanii komisarzowi Forresterowi przypada w udziale niełatwa sprawa: po kraju grasuje gang psychopatów, lubujących się w morderstwach rytualnych. Czy wydarzenia w Turcji mają z tym coś wspólnego?



Sekret Genezis to thriller z pewnością trzymający w napięciu, który polecam szczególnie fanom Dana Browna. Knox stworzył teorię spiskową równie interesującą, choć - nie oszukujmy się - nieźle naciąganą, jak zwykle w tego typu książkach. Ciekawym zabiegiem okazała się też prowadzona dwuwątkowo fabuła, koniec końców sprowadzona do wspólnego mianownika. Krótkie rozdziały i wartka akcja gwarantują fantastyczną płynność czytania - od przygód reportera ciężko się oderwać.


Przyznam, że język książki pozytywnie mnie zaskoczył. Choć prostota zawsze jest w cenie, Tom Knox postawił na bogate, często profesjonalne słownictwo, dzięki czemu możemy nie tylko poszerzyć wiedzę z zakresu archeologii, ale także nasz codzienny zasób słów. Na szczęście, nie odebrało to barwności i plastyczności opisom, bardzo pobudzającym wyobraźnię. Jeśli macie ochotę przenieść się na spaloną słońcem pustynię Syryjską czy deszczową wyspę Man, Sekret Genezis was nie zawiedzie.  


Bohaterowie, również ci drugoplanowi, zostali skonstruowani bardzo sprawnie. Rob Luttrell czy komisarz Forrester to postaci intrygujące, inteligentne, mierzące się z bolesną przeszłością i nie łatwiejszymi wyzwaniami teraźniejszości - od razu wzbudzają naszą sympatię, nie będąc w tym wszystkim karykaturą człowieka czy wyidealizowanymi herosami. Chciałabym natomiast mieć większy wgląd w psychikę głównego schwarzcharakteru, dowiedzieć się więcej o tym, jak funkcjonuje w swoim szaleństwie, ponieważ tego właśnie zabrakło mi w powieści.


Minusy? Są, niestety. Niektóre opisy morderstw były dla mnie zbyt brutalne, a żywy język wydobył ich okrucieństwo jeszcze bardziej - nie trafiło to w moją wrażliwość zarówno estetyczną, jak i emocjonalną. Wątek miłosny wydał mi się niepełny, poprowadzony jakby po łepkach, nawet niespójny; w thrillerze jednak nie o niego chodzi. Spodziewałam się również bardziej epickiego zakończenia, a w Sekrecie Genezis finał odbył się bez przytupu. A szkoda.


Powieść Toma Knoxa nie należy do wybitnych, ale z pewnością warto po nią sięgnąć. Czyta się dobrze, szybko i z przyjemnością. Co dla mnie ważne, autorowi udało się nie skorzystać z szablonu, na jakim opiera się wiele podobnych książek - nie żeruje na sukcesie Kodu Leonarda da Vinci, nie kopiuje użytego tam schematu, co okazuje się rzadkością na fali popularności Browna. Jednym słowem: polecam. Uwaga! Przydadzą się nerwy ze stali!


------------------------------------------------------------------------------------------------------
A teraz pożalę się nieco - brakuje mi weny! Ostatnimi dniami ciężko mi cokolwiek napisać, i powyższa recenzja jest tego doskonałym przykładem. Co robicie, kiedy nie możecie znaleźć w sobie inwencji czy inspiracji? Macie jakieś metody radzenia sobie z tym, a może stosujecie ćwiczenia na kreatywność? Wszelki wskazówki mile widziane :)

poniedziałek, 30 lipca 2012

30 day book challenge - 8, 9, 10

Witajcie!
Przepraszam za moją nieobecność tu i na Waszych blogach. W ostatnich dniach działo się stanowczo zbyt wiele (między innymi świetne koncert Peaches i mojego ukochanego zespołu CocoRosie w ramach festiwalu Nowe Horyzonty), ale zamieszanie na szczęście się skończyło. Dziś zapraszam więc na kolejną odsłonę 30 day book challenge, a jutro - do przeczytania recenzji Sekretu Genezis Toma Knoxa:)



Dzień 8 - Mało znana książka, która nie jest bestsellerem, a powinna nim być
Kiedyś już wspominałam o Dłoni pełnej gwiazd Rafika Schami. To piękna opowieść o dorastającym w niespokojnej Syrii chłopcu, mądra i poruszająca. Uważam, że powinno być o niej dużo głośniej!

Dzień 9 - Książka wielokrotnie przez Ciebie czytana
Często wracam do książek, które mi się podobają. Przemaglowałam kilka razy - między innymi - wszystkie Pottery, Historyka Kostovej i praktycznie każdą powieść Erica Emmanuela-Schmitta.

Dzień 10 - Pierwsza książka przeczytana przez Ciebie
Nie mogę mieć pewności, to było niemal 17 lat temu. Stawiam na baśnie Andersena lub braci Grimm, albo Pocahontas ;)

wtorek, 24 lipca 2012

30 day book challenge - 5, 6, 7

Przyznam się Wam do czegoś: 30-dniowe wyzwanie książkowe okazało się trudniejsze, niż myślałam. Nie do wiary, jakie problemy sprawia mi odpowiedź na tak proste pytania! Za każdym razem czuję się, jakbym wchodziła na zakurzony strych i po omacku szukała starych książek. Oto więc, w mękach stworzone, kolejne literackie reminiscencje:) 


Dzień 5: Książka non-fiction, której czytanie sprawiło Ci niekłamaną przyjemność

Znajdzie się niejedna taka. Bardzo lubię literaturę podróżniczą, a moje ulubione jej przykłady to Rio Anaconda Cejrowskiego, Gaumardżos państwa Mellerów czy Prowadził nas los Kingi Choszcz i Chopina. Jestem też ogromną fanką Kapuścińskiego, takie pozycje jak Heban czy Wojna futbolowa zapadły mi w pamięć na długo.



Dzień 6: Książka, przy której płaczesz

Niestety, płaczę przy książkach dość często. Jako dziecko nie mogłam spokojnie przeczytać Lassie, wróć!, bo wyłam jak bóbr. Dziś wzrusza mnie niezmiennie na przykład Pan Ibrahim i kwiaty Koranu Erica-Emmanuela Schmitta.


Dzień 7: Książka, przez którą trudno przebrnąć

Od pół roku nie mogę przeczytać Końca Empire Falls Richarda Russo - rozpraszam się, zacinam, zawieszam. Nie udało mi się również dokończyć Twierdzy samotności Jonathana Lethema.


piątek, 20 lipca 2012

"Łabędź i złodzieje" - Elizabeth Kostova


tytuł oryginału:
 The swan thieves
tłumaczenie: Barbara Miecznicka
liczba stron: 560
ISBN: 978-83-247-1850-4
oprawa: miękka
data wydania:  2010 (Świat Książki)


Znacie Historyka? Ta głośna powieść Elizabeth Kostovej urzekła mnie od pierwszej strony, zauroczyła stylem, językiem i sylwetkami bohaterów. Gdy więc w moje ręce trafiła kolejna książka jej autorstwa, Łabędź i złodzieje, nie miałam wątpliwości, że czekają mnie godziny przyjemnej lektury.


Robert Oliver jest uznanym artystą ze sporym dorobkiem. Coś jednak sprawia, że popada w szaleństwo: atakuje nożem wiszący w galerii obraz, zapewniając sobie tym samym  miejsce w szpitalu psychiatrycznym. Ponieważ, z wyjątkiem kilku zdań rzuconych pierwszego dnia pobytu w klinice, pacjent milczy jak zaklęty, doktor Marlow musi dotrzeć do niego w inny sposób. Pozostaje mu odwiedzić byłą żonę i kochankę Olivera i na własną rękę odkryć mroczne wnętrze malarza oraz jego obsesyjną miłość do kobiety, która... żyła i umarła w XIX w.


Nie będę ukrywać, że wyjątkowo ciężko jest mi dzielić się wrażeniami z lektury tej książki. Styl, w jakim została napisana, dawał mi pewne poczucie intymności, jakby słowa były przeznaczone tylko dla mnie. Każdy z narratorów - jest nim doktor Marlow, ale też kobiety Roberta: Kate i Mary - zwraca się do czytelnika nieco poufale, wciągając go bez reszty w opowieść o wielkim artyście i równie wielkim szaleństwie.


Pomimo skomplikowanej struktury, Łabędź i złodzieje to powieść doskonale spójna i uporządkowana, napisana z ogromną klasą. Język jest subtelny i elegancki, niesamowicie zmysłowy, a przy tym pełen swobody. Warto zwrócić uwagę zwłaszcza na opisy sztuki, tak sensualne, że obrazy same stają nam przed oczami, oraz na bohaterów widzianych oczami Marlowa. Jego precyzyjne, często emocjonalne spostrzeżenia przydają uroku każdemu, kogo zdecyduje się opisać.


Postaci są zresztą mocną stroną tej książki. Fascynuje przede wszystkim Robert Oliver, choć poznajemy go jedynie dzięki relacjom bliskich mu osób. Także jego tajemnicza muza, od lat nieżyjąca francuska malarka jawi się co najmniej intrygująco, i to jej losy - spisane w listach do stryja - najbardziej wciągają. W rzeczonych wiadomościach urzeka nie tylko historia ukryta za słowami, ale też delikatny, niemal niewyczuwalny erotyzm, podkreślający pisarski kunszt autorki.


Niestety, na wszystkie te zalety przypada jedna, acz spora wada: okrutne lenistwo fabuły. Niektóre momenty aż proszą się, by coś z nimi zrobić, nadać im pęd, uchylić nieco rąbka tajemnicy. Tajemnicę poznajemy jednak dopiero na końcu, nieźle już zniecierpliwieni. Co najgorsze, nie mamy szans na samodzielne rozwikłanie zagadki, więc czytelnicy z zacięciem detektywistycznym będą niepocieszeni. 


Powieść Kostovej powinna zainteresować zaś fanów obyczajówek z historią w tle, miłośników sztuki oraz koneserów słowa, którzy docenią elegancję i prostotę języka. Nie rozczarują się także osoby zaintrygowane zagadnieniami szaleństwa i geniuszu, lubiące mentalne wiwisekcje. Odradzam natomiast Łabędzia i złodziei miłośnikom spektakularnych zwrotów akcji i zawrotnego tempa - im książka raczej nie przypadnie do gustu. Sama na pewno jeszcze do niej wrócę, a póki co oceniam na 4+/6.

czwartek, 19 lipca 2012

30 day book challenge - 2,3,4

Nadejszła wiekopomna chwiła, czyli druga odsłona książkowego wyzwania. Potentegowałam sobie w głowie niczym król Julian i uznałam, że lepiej będzie w jednym poście mieścić 3 dni, coby miejsce i czas zaoszczędzić. Moje propozycje poniżej, czekam również na Wasze odpowiedzi:)

Dzień 2: Książka, którą lubisz najmniej

Nie jestem pewna. Nie podobał mi się na pewno - wbrew ogromnym oczekiwaniom - Dziennik geniusza Salvadora Dalego. Nie cierpię też książek Candance Bushnell (tej od Seksu w wielkim mieście). Ale moim faworytem w tej kategorii jest chyba jednak Coelho, sama już nie wiem, które jego dzieło drażni mnie najbardziej.
Dzień 3: Książka, która cię kompletnie zaskoczyła

Ostatnio sporym zaskoczeniem był dla mnie Podręcznik przygody rowerowej, o którym pisałam tutaj. Niespodzianką okazały się też Wybrane zagadnienia z fizyki katastrof - podejrzewałam tę książkę o... cóż, dziadostwo. Na szczęście, marna okładka nie zwiastowała równie marnej treści. Pomimo licznych obaw, podobała mi się też seria Kot, który..., o jednej z jej części możecie przeczytać u Honoraty:)

Dzień 4: Książka, która przypomina ci o domu

Ania z Zielonego Wzgórza, i z jakiegoś nieznanego mi powodu Dłoń pełna gwiazd Rafika Schami - którą zresztą gorąco polecam, wyjątkowa opowieść!

wtorek, 17 lipca 2012

"Klub wspomnień" - Laura Kalpakian


tytuł oryginału: The memoir club 
tłumaczenie: Katarzyna Malita
liczba stron: 351
ISBN: 83-7391-256-8
oprawa: twarda
data wydania: 2004 (Świat Książki)



Są wspomnienia, od których nie można uciec. Można jedynie żyć z ciążącą świadomością przeszłości albo próbować ją wyprzeć, jakby nigdy się nie wydarzyła, jednak z tyłu głowy zawsze pozostanie, choćby odległe, echo pamięci. Można też - co proponuje nam w swojej powieści Laura Kalpakian - oswoić własną historię i pójść z nią pod rękę ku lepszym czasom.


Cary straciła bliskich w katastrofie lotniczej. Ratsy odebrano córkę zaraz po porodzie. Jill, adoptowana jako dziecko, szuka miejsca, do którego należy. Francine poświęciła całe życie mężowi, i po jego śmierci czuje się pusta. Na spotkaniach Klubu Wspomnień bohaterki próbują uporać się z własnymi demonami. Od ekscentrycznej nauczycielki uczą się, jak słowem obłaskawiać przeszłość - jak nadać jej strukturę, spójność, nowy sens. Każda z kobiet napiętnowana została bowiem bolesną stratą, o której nie może zapomnieć. Czy spisanie wspomnień pomoże wyzbyć się żalu? Czy klubowiczki staną się przyjaciółkami? Jakie niespodzianki szykuje dla nich los?


Powieść Kalpakian lubię w myślach nazywać mogiłą potencjału. Autorka stworzyła interesujące historie i osadziła je w równie ciekawym kontekście, dając sobie tym samym szansę na podbój czytelniczych serc. Niestety, możliwości ukryte w treści zostały brutalnie zamordowane niezgrabnym stylem i fatalną konstrukcją książki. Pojawia się bowiem kilku narratorów - właściwie narratorek - a każda z nich posługuje się zupełnie innym językiem. Z jednej strony uwiarygadnia to całą historię, z drugiej strony widać niestety, że Kalpakian nie czuła się w takiej konwencji swobodnie. Jedne rozdziały czyta się nieźle, przez inne ciężko przebrnąć, natomiast nie oczarował mnie absolutnie żaden. 


Nierozerwalnie związaną z tym kwestią jest przytłaczający chaos, który według mnie dominuje powieść. Tak częste zmiany narracyjne wywołują poważne zawroty głowy spotęgowane przez fakt, że niespodziewanie patrzymy na akcję oczami osoby, której właściwie nie poznaliśmy. Bohaterkami miały być kobiety z Klubu Wspomnień, więc o co chodzi? Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale autorka chyba po prostu uznała, że dorzucenie niemal przypadkowej postaci będzie wygodne, nie przejmując się wcale istniejącą już strukturą. Żałuję również, że snując swoje opowieści, klubowiczki rzadko spotykały się we wspólnym punkcie - przeważnie ich historie były niejako wyrwane z całości i pozostawione bez kontekstu.


Plusy? Dobra historia, niezłe zwroty akcji. Naprawdę przykro mi, że męczący styl i język, i ten przerażający chaos, tak zepsuły Klub Wspomnień. Lubię powieści z klasą, której tu niestety brakuje. Dziwi to tym bardziej, że Laura Kalpakian uznaną pisarką jest, z niejedną nagrodą na koncie. Według mnie zasłużyła na 2,5/6, nie na nagrodę.