piątek, 29 czerwca 2012

"Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie" - Chris Ewan


tytuł oryginału: The Good Thief’s Guide to Amsterdam
tłumaczenie: Jan Rybicki
liczba stron: 248 
ISBN: 978-83-241-2859-4  
oprawa: miękka
data wydania: 207 (Amber)
część w cyklu: I


Zastanawialiście się kiedyś, skąd czerpią pomysły autorzy kryminałów? Jak tworzą zawiłe intrygi, zbrodnie niemal nie do wykrycia? Odpowiedzi szukajcie u Charliego Howarda, bohatera serii "Dobrego złodzieja...".

Charlie jest bowiem pisarzem. I złodziejem. Zawiłe intrygi to jego chleb powszedni. Jednak ta wcale na taką nie wygląda: Howard ma ukraść trzy gipsowe małpki w czasie, gdy ofiary są na pewno poza domem. Banał. Sprawy jednak komplikują się, gdy klient zostaje znaleziony martwy, za zakrętem czają się zbiry z kijami, a piękna blondynka odkrywa swoją drugą twarz. O co w tym wszystkim chodzi? Kto zabił? I co kryją bezwartościowe figurki?

Pokuszę się o stwierdzenie, że Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie to świetnie napisana powieść okołokryminalna. Jest sympatyczny bohater, który wplątany przypadkiem w matnię występków i kłamstw próbuje oczyścić swoje imię i dojść prawdy na własną rękę. Są także mylące tropy, gra pozorów, pytania szukające odpowiedzi - a więc wszystkie najistotniejsze cechy kryminałów. Pomimo to czegoś brakuje. Może dramaturgii, może suspensu, najpewniej jednak... tajemnicy.

Niestety, pewna przewidywalność to największa wada tej książki. Nie zrozumcie mnie źle - zdarzają się momenty zaskakujące, a jakże, szkoda tylko, że tak ich niewiele. Wnikliwy czytelnik zaś poradzi sobie i z nimi, zostając niejako z pustymi rękami.

Gdyby jednak zapomnieć, że mamy do czynienia z "kryminałem", Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie nabierze zupełnie nowego uroku. Przygody Charliego wręcz ociekają bowiem ironicznym, lekko abstrakcyjnym humorem, a sam bohater szybko zyskuje naszą sympatię. Sprawnie skonstruowane zostały też postaci drugoplanowe: wspomniane już zbiry z kijami, napuszony detektyw czy zagadkowy prawnik to z pewnością interesujące, a przy tym niejednoznaczne indywidua. Przyznam również, że autor dość wiernie oddał atmosferę Amsterdamu - jego wilgotne powietrze, miękkie światło i oryginalnych mieszkańców.

Koniec końców, powieść Chrisa Ewana nie jest zła; napisana lekko i przystępnie, pełna zabawnych sytuacji i bystrych komentarzy, wciągająca. Na wakacje jak znalazł: umili czas w pociągu, podczas deszczu czy leżakowania. I jako taką niewymagającą, letnią lekturę proszę Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie traktować - w tej konwencji broni się świetnie, jako kryminał niestety nie powala. Moja ocena to 4-/6.

środa, 27 czerwca 2012

Wywiad z autorem "Skrzydeł nad Delft"

Recenzowane ostatnio przeze mnie "Skrzydła nad Delft" zbierają w blogosferze entuzjastyczne opinie. Nic dziwnego - to urzekająca książka. Pomyślałam więc, że... napiszę do jej autora z prośbą o kilka słów na temat swojej twórczości i losów Louise. Zapraszam do lektury tego krótkiego wywiadu!



A.F.: Jestem bardzo podekscytowany wydaniem “Skrzydeł nad Delft” w Polsce. Kiedy pracuję nad książką, myślę o młodych ludziach dla których piszę, mając nadzieję, że czytanie o moich „przyjaciołach” (postaciach) oraz miejscach i czasie które wymyśliłem, sprawi im przyjemności. Zyskanie nowych czytelników w Polsce to dodatkowa radość.

Dlaczego został Pan pisarzem? 

Miałem szczęśliwe dzieciństwo na nadmorskiej farmie w zachodniej Irlandii. Z powodu wojny nie było prądu czy paliwa; krowy dojono ręcznie, a traktory były zastępowane w polu przez konie. Nie miałem pojęcia, że po latach wykorzystam te doświadczenia z dzieciństwa do opisania młodej dziewczyny w „Katie’s War”, która dorastała w czasie wojny domowej w Irlandii. Po prostu chciałem przekuć swoje doświadczenia i inspiracje w słowa.

Pamięta Pan chwile, kiedy uczył się czytać?

Będąc dyslektykiem, uczyłem się wolno. W tamtych czasach niewiele wiedziano o dysleksji, a mimo to moi rodzice zrobili rzecz najwłaściwszą. Zamiast zmuszać mnie do czytania, czytali mi na głos: „Beatrix Potter”, wprowadzając mnie w czarodziejski świat mówiących zwierząt, a potem, przez baśnie Andersena, w świat dziecięcych przygód. Kiedy uczyłem się czytać samodzielnie, to było jakbym dostał paszport do nieba. Ciągle pamiętam magię tego zaczytania, ukrycia się między stronami książki. Tej samej magii pragnę dla moich czytelników.

Co zainspirowało Pana do stworzenia Louise, do osadzenia jej losów akurat w Delft, mieście Verneera?
Chociaż uwielbiam powieści fantasy: „Władcę pierścieni” Tolkiena i „Mroczne Materie” Pullmana, sam lepiej odnajduję się w świecie rzeczywistym. Mam pocztówkę z reprodukcją „Dziewczyny z perłą” Vermeera nad biurkiem. Niesamowite - móc stworzyć portret tak żywy, że jego bohaterka ożywa dosłownie – w wyobraźni ludzi, którzy na nią spoglądają. Ale gdzie ona żyje? To pytanie doprowadziło mnie do obrazu Vermeera przedstawiającego jego miasto, Delft, i domy wręcz zachęcające, by do nich wejść. Kiedy pewnego zimowego dnia odwiedziłem Delft wraz z żoną, zakochaliśmy się w nim: w plątaninie kanałów, rynku, w Nieuwe Kerk, Aude Kerk i Oosterport – i to z tych miejsc utworzyłem dom Louise.

A czy dysleksja jest dla pisarza dużą przeszkodą?
Mam poczucie, że dysleksja to część mnie. Myślę, że pomogła mi „słyszeć” język zamiast tylko widzieć słowa. Mimo wszystko to jednak pewien defekt. Na szczęście, w dzisiejszych czasach dostępne jest mnóstwo pomocy, od wykwalifikowanych nauczycieli po nowoczesne technologie. Moja rada to przyjąć każdą dostępną pomoc, ale nigdy nie rezygnować z użycia słowa tylko dlatego, że nie umiesz go napisać; zawsze można poprawić je później, od tego są słowniki. Warto też wyłączyć auto-korektę – poprawia pisownię, ale rozleniwa i niczego nie uczy.

Ile Abreya Flegga możemy znaleźć w „Skrzydłach nad Delft”?
Czy pojawiam się w książce? Nie celowo. Doświadczenie mówi mi, że gdy postać pojawia się w książce, sama stanowi o sobie i swoim charakterze, i tak trzeba ją zostawić. Identyfikuję się jednak z ojcem Louise: z jego pasją do nauki i liberalnymi poglądami. Żył już po świcie Oświecenia. Kiedy kilka lat po napisaniu „Skrzydeł nad Delft” odwiedziliśmy wasz cudowny Kraków – kolejne miasto, które kocham – razem z żoną wręcz musieliśmy znaleźć pomnik Kopernika, tak wielkiego astronoma.

Jak wygląda Pana praca nad książką?

Uwielbiam przygotowywać się do pisania, to ciągłe odkrycia i pożywka dla wyobraźni. A kiedy już tworzę, lubię wstawać wcześnie i pisać nieprzerwanie przez około 4 godziny. W dobry dzień to jak spędzenie czterech godzin z przyjaciółmi, podczas gdy w zły dzień mógłbym ukręcić im wszystkim karki. To wszystko część kreatywnego procesu – kocham to.

Kilka słów dla adeptów pisarstwa…?

Rada dla początkującego pisarza? Pisz, cały czas pisz. Pomyśl, dla kogo chciałbyś pisać, i pisz dla tej właśnie osoby. Prowadź notatnik, w którym będziesz mógł zapisywać wszystko, co przyjdzie ci do głowy; pomysły są jak motyle – łap je, zanim odlecą. Zgłaszaj się do konkursów, czy to w szkole, czy w gazetach lub Internecie, dzięki temu będziesz ciągle w formie. Każdy z nas chce być w końcu opublikowany, następnym razem możesz to być ty.


*Aubrey Flegg urodził się w Dublinie, natomiast większość dzieciństwa spędził w hrabstwie Sligo (Irlandia). W Trinity College studiował geologię; po kilku latach jednak zrezygnował z aktywność zawodowej na rzecz pisania.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

"Miasto poza czasem" - Enrique Moriel

tytuł oryginału: La ciudad sin tiempo
tłumaczenie: Andrzej Sobol-Jurczyński
liczba stron: 416 
ISBN: 978-83-24709-25-0  
oprawa: miękka
data wydania: kwiecień 2009 (Świat książki)


Barcelona okazała się nad wyraz wdzięcznym tematem literackim. Wielu pisarzy buduje wokół niej fabuły, ale to ci, którzy czynią katalońską stolicę samodzielnym bohaterem mogą liczyć na największe zainteresowanie. Enrique Moriel poszedł jeszcze dalej: na rzecznika (a może kronikarza?) niemego miasta wybrał... wampira. Znalazł receptę na sukces?


Średniowieczna Barcelona nie była przyjaznym miejscem. Brudna i biedna, nie tolerowała odmienności, gotowa karać za nią śmiercią. Pełna domów publicznych i kościołów stanowiła zarazem centrum wiary i rozpusty. I tam właśnie urodził się On - chłopiec o twarzy dorosłego, o przerażająco niezmiennym obliczu, w dodatku unikający światła i pragnący ludzkiej krwi. Jego inność matka przepłaciła życiem, a On sam musiał uciekać, ukryć się. Na szczęście, wąskie uliczki rozrastającej się Barcelony dały tej istocie bez wieku schronienie na stulecia. Chłopiec nie umierał - nigdy. Wszystkie okrucieństwa, wszystkie śmierci miasta i jego mieszkańców, wszystko to stało się jego udziałem aż po dziś dzień.


Marta Vives nie ma natomiast pamięci wieków. Jest prawniczką żyjącą we współczesnej nam Barcelonie. Chłonąc wspomnienia miasta natyka się na zatrważające fakty z życia swoich antenatów. Prowadząc prywatne poszukiwania, po nitce do kłębka dociera do prawdy - okrutnej i bolesnej. Pomaga jej w tym nie kto inny, a chłopiec o twarzy dorosłego...


"Miasto poza czasem" to pozycja obowiązkowa dla miłośników Katalonii. Intrygujące fakty z historii stolicy, strony nasiąknięte atmosferą dawnych czasów na pewno urzeką niejednego. Natomiast ci, którzy szukają wartkiej akcji znajdą jedynie zawód. Enriqe Moriel stworzył bowiem nieśpieszną, acz malowniczą powieść, pełną kadrów z minionych lat, ale również filozoficznych rozważań. Refleksje na temat istoty dobra i zła oraz ich wzajemnych relacji płynnie przechodzą w obrazy namalowane krwią barcelończyków - obrazy buntów, wojen czy polowań inkwizycji. A słowa 'obrazy' czy 'kadry' nie są tu przypadkowe  - język "Miasta poza czasem" jest bowiem wyjątkowo barwny i plastyczny, pozwala niemal ujrzeć opisywane wydarzenia. Jednak jego największą zaletę stanowią błyskotliwość, trafne porównania, oryginalne metafory i prostota, wiele mówiące o klasie autora.


Warto również zwrócić uwagę na głównego bohatera - wiemy o nim tak niewiele, a jednak spoglądamy na wieki jego oczami. Tak, jest wampirem, ale na szczęście 'przypadłość' ta została użyta przede wszystkim jako figura, jako zabieg zapewniający nam stałą perspektywę. Kto spodziewa się więc krwiożerczych orgii, czarnych peleryn i nietoperzy będzie musiał obejść się smakiem. Podoba mi się, że sylwetka owego wampira została zbudowana na splątanej sieci kontrastów - obojętny i wrażliwy, zły z natury, a mimo to współczujący - ta złożoność z pewnością stanowi mocną stronę książki.


Niestety, słabych punktów również nie brakuje. Opisy momentami stają się nużące, a obojętność bohatera - irytująca. Idealna Marta Vives sama w sobie jest minusem "Miasta poza czasem" - piękna, inteligentna i wysportowana, będąca nierealną plamą na jakże realistycznej kanwie historii. No i zakończenie - niejasne, wyjęte jakby ze środka powieści. Uważam, że zamknięcie fabuły byłoby tu dużo bardziej odpowiednie, a na pewno dużo bardziej interesujące.


Mimo wszystko oceniam książkę pozytywnie - czyta się ją bardzo przyjemnie, ale z pewnością nie bezmyślnie. Oczywiście, nie każdemu przypadnie do gustu leniwa fabuła czy momentami brutalne opisy, jednak fani powieści historycznych czy po prostu inteligentnej narracji powinni być zadowoleni. Moja ocena "Miasta poza czasem" to 4/6.

czwartek, 21 czerwca 2012

Polsko-angielski konkurs u Carrie

Moi Drodzy!


Mój blog ma zaledwie kilka tygodni, ale już czuję, że wciągnął mnie na dobre. A ponieważ przyjęliście go bardzo ciepło, postanowiłam urządzić konkurs, żeby się Wam odwdzięczyć :)


Możecie wygrać jedną z dwóch książek: "The Wolf at the door"  - sensację mistrza gatunku Jacka Higginsa w języku angielskim oraz - już po polsku - wyróżnioną prestiżową nagrodą Goncourtów "Kochankę Brechta" Jacquesa-Pierre Amette. Co zrobić, żeby jedna z tych pozycji trafiła do Was?


1. Dodajemy blog do obserwowanych 
2. Umieszczamy uroczy i profesjonalny banner na swoim blogu
    (Osoby, które nie prowadzą bloga również mogą wziąć udział w konkursie - publikując ten post na facebooku)
3. Zgłaszamy się w komentarzach poniżej podając tytuł książki, którą wybieramy, maila oraz adres bloga (względnie tablicy na facebooku)


A na osoby, które:
  • już wcześniej obserwowały Bones made of glass (a było ich 29),
  • napiszą, jaką lekturę proponują na wakacje i dlaczego,
czekają dodatkowe losy:)


Proste, prawda?:) Na wasze zgłoszenia czekam do niedzieli, 1 lipca, a już w poniedziałek dowiemy się, do kogo trafią książki. Zapraszam serdecznie do udziału i pozdrawiam!


*Adnotacja drobnym druczkiem: nagrody wysyłam tylko na terenie Polski

wtorek, 19 czerwca 2012

"Skrzydła nad Delft" - Aubrey Flegg


tytuł oryginału: Wings over Delft
tłumaczenie: Krzysztof Mazurek
liczba stron: 251 
ISBN: 978-83-61989-82-0  
oprawa: miękka
data wydania: czerwiec 2012 (Esprit)

Do przeczytania książki może skłonić nas wiele czynników: dobrze zapowiadająca się treść, intrygująca okładka, pochlebne opinie innych czytelników czy choćby spowijający strony zapach farby drukarskiej. Wszystkim tym zachęciły mnie Skrzydła nad Delft, pierwsza część trylogii osadzonej w XVII-wiecznej Holandii.

Dziewczyna zaczepnie spoglądająca na nas z okładki to 16-letnia Louise, córka uznanego projektanta porcelany. Zaplątana w gęstą sieć plotek postanawia, niejako wbrew sobie, poślubić Reyniera DeVrisa, syna największego z kolei lokalnego producenta ceramiki - wszystko dla dobra rodzinnego interesu. Na życzenie ukochanego ojca Louise zgadza się również zapozować do portretu Mistrzowi, nie mając pojęcia, jak wizyty w pracowni odmienią jej życie.

Skrzydła nad Delft to wielopłaszczyznowa, poruszająca opowieść o miłości w niespokojnych czasach - o miłości romantycznej, o miłości córki do ojca, o miłości do nauki, sztuki czy filozofii. O nie zawsze łatwych relacjach międzyludzkich i konflikcie na linii umysł-serce, o religijnych niepokojach i pięknych umysłach. Autorowi udało się w zgrabny i inteligentny sposób połączyć te wątki w spójną całość, zachowując przy tym przejrzystość i prostotę. Nienachalny, sugestywny język sprawia, że czujemy się uczestnikami opisywanych wydarzeń i z łatwością poddajemy się urokowi chwil - a uroku w powieści Flegga nie brakuje. To właśnie najbardziej podobało mi się w Skrzydłach nad Delft - nawet w trudnych, poważnych sytuacjach zastajemy magiczną, niemal przytulną atmosferę.

Atutem książki są również bohaterowie: precyzyjnie nakreśleni i kompletni. Jestem pewna, że wiele nastolatek będzie mogło utożsamić się rozdartą Louise, z kolei ja sama przyłapałam się na żywej tęsknocie za ojcem głównej bohaterki i Mistrzem. Ich pasja, otwarte umysły, energia, którą emanują z kart powieści absolutnie mnie urzekły. 

Za największy minus powieści uważam natomiast fakt, że jej kolejne części są jeszcze niedostępne - dla zgłodniałego czytelnika to okrucieństwo nie do przyjęcia. Nie podobało mi się również nagłe, zbyt szybkie zakończenie, ale na tle całości to niewiele znaczący mankament.

Komu mogę polecić Skrzydła nad Delft? Przede wszystkim czytelnikowi młodemu, pragnącemu przenieść się w inne czasy, doświadczyć innej rzeczywistości. Także czytelnikowi szukającemu powiewu świeżości (nawet dosłownie - przysięgam, że siedząc z Louise i Pieterem na murach miejskich czułam wiatr od morza!), zmęczonemu wtórnymi historiami miłosnymi. Miłośnikowi sztuki i filozofii, szukającemu inspiracji. Fanowi Dziewczyny z perłą, bo pewne skojarzenia z tym tytułem nasuwają się same. I każdemu, kto chce po prostu miło spędzić czas z książką. Moja ocena to 5/6.



Za możliwość przeczytania Skrzydeł nad Delft dziękuję wydawnictwu Esprit:



piątek, 15 czerwca 2012

"Nomów Księga Wyjścia" - Terry Pratchett



tytuł oryginału: TRUCKERS
tłumaczenie: Jarosław Kotarski
liczba stron: 214 
ISBN:  83-7120-565-1 
oprawa: miękka
data wydania: 1998 (Rebis)


Terry'ego Pratchetta przedstawiać nie muszę - z pewnością zna go każdy bibliofil. Wielu kojarzy go jednak tylko z osławionym "Światem dysku", a tymczasem imponujący dorobek literacki sir Pratchetta kryje również inne perełki. Wśród nich znajduje się Trylogia Nomów, po której pierwszą część - Nomów Księgę Wyjścia - sięgnęłam z niekłamaną przyjemnością.

Nomy pod względem kształtu ciała przypominają ludzi, są natomiast mniejsi, zwinniejsi, ponoć też bardziej inteligentni. Grupkę tych mierzących dziesięć centymetrów istot spotykamy w niełatwych czasach - z powodu ciągłych opadów i braku jedzenia muszą ewakuować się z norki. Najmłodszy Masklin zabiera więc swoich pobratymców ludzką ciężarówką w nieznane. Trafiają do Sklepu, a tam...

...tysiące innych Nomów! Nomów znających wyłącznie życie pod podłogą, toczących między sobą plemienne waśnie, czczących niejakiego Arnolda Brosa (zał. 1905) i niewierzących w Zewnętrzne. Dla mieszkańców Sklepu niebo, trawa czy świeże powietrze to pojęcia czysto abstrakcyjne. Tym większym ciosem jest wiadomość, że ich dom ma zostać zniszczony. Na ratunek przybywają Masklin i tajemnicza Rzecz, ale pomoc opornym Nomom może okazać się zadaniem trudniejszym, niż ktokolwiek by przypuszczał.

Pokochałam przygody tych zabawnych istotek od pierwszej strony. Każde zdanie przesycone jest charakterystycznym dla Pratchetta ironicznym humorem, a liczne odniesienia do ludzkich przywar powodują istne wybuchy śmiechu. Podobały mi się również kpinki religijne, popełnione na tle wiary Nomów w Arnolda Brosa (zał. 1905). Być może niektórzy poczują się urażeni nieco biblijną konwencją, ale ja ubawiłam się przednio. 

Nomów Księga Wyjścia została napisana bardzo równo - według mnie nie ma w niej słabszych fragmentów, a humor utrzymuje się na stałym, wysokim poziomie do ostatniego zdania. W barwnych mieszkańcach Sklepu odnajdziemy zaś całą gamę stereotypów, którymi posługujemy się na co dzień (a przyznam, zmusza to do refleksji). Zresztą przy tej pozycji nie unikniemy chwil zastanowienia - ukryte za fasadą żarcików przesłanie chyba nikomu nie poprawi humoru. I właśnie to drugie, poważne dno uważam za największy atut historii o Nomach.

Jednak mimo wszystkich zalet, nie każdemu polecę tę książkę: z pewnością najbardziej spodoba się osobom, które dopiero rozpoczynają swój romans z Pratchettem. Fani Świata dysku mogą oczekiwać czegoś innego, i rozczarować się. Jako gwarant dobrej zabawy zalecam więc otwarty umysł, a sama oceniam Nomów Księgę Wyjścia na 5/6.

wtorek, 12 czerwca 2012

"Przenośne drzwi" - Tom Holt



tytuł oryginału: PORTABLE DOOR
tłumaczenie: Tomasz Wilusz
liczba stron: 320
ISBN: 978-83-7648-250-7
oprawa: miękka
data wydania: październik 2009 (Prószyński i S-ka)

Zwabiona obietnicami świetnej zabawy, pratchettowskiego stylu, jak również ładną, charakterystyczną dla Prószyńskiego i S-ki okładką, zabrałam się za „Przenośne drzwi” Toma Holta ze sporym zainteresowaniem i nie mniejszymi oczekiwaniami. Skończyłam natomiast nieco skonsternowana, z jednej strony zawiedziona, z drugiej usatysfakcjonowana. I do tej pory nie mogę się zdecydować, czy książka Holta podobała mi się trochę, bardzo czy wcale.

Paul Carpenter to typ fascynujący niczym błoto na kaloszach - niezbyt przystojny, sympatyczny czy rozgarnięty. Wydaje się, że nawet jego prywatni rodzice raczej za Paulem nie przepadają i zostawiają go w Londynie, podczas gdy sami używają życia na słonecznej Florydzie. W takich niesprzyjających okolicznościach pozostało mu jedynie – o zgrozo – znaleźć pracę, i tu na scenę wkracza tajemnicza firma J.W. Wells & Co. Czym się zajmuje, tego Paul nie wie, ale w samym budynku, jak i we wspólnikach jest coś niepokojącego. Niepokojące staje się również uczucie, którym bohater zaczyna darzyć koleżankę zza biurka obok. Stara się więc zdobyć Sophie (trzeba dodać, że dość nieudolnie) i dowiedzieć się czegoś o swoich nowych szefach, ale czy wyjdzie mu to na zdrowie?
W „Przenośnych drzwiach” znajdziemy magię, miłość, i nawet wątki lekko kryminalne; a wszystko poprzeplatane ze sobą w sposób niezwykle chaotyczny. Trzeba jednak przyznać, że fabuła prowadzi się gładko, więc mimo całego tego miszmaszu książkę czyta się przyjemnie. Podoba mi się, że rozwiązanie zagadki poznajemy razem Paulem, co więcej – rozwiązanie to może zaskoczyć. Do mocnych punktów zaliczam też dużą intertekstualność, którą autor doskonale się posługuje – nawiązania do ikon popkultury czy celtyckiej mitologii wplecione są bardzo wprawnie i z dużym poczuciem humoru. A jeśli już przy humorze jesteśmy, to niestety zdarza mu się kuleć. Wbrew pozorom liczne przaśne żarciki i przerysowane gagi niecałkiem pasują do groteskowej konwencji „Przenośnych drzwi”, choć na pewno niektórym przypadną do gustu.
Podobne wątpliwości mam odnośnie głównych bohaterów, Paula i Sophie. On jest do bólu stereotypowy, ona – zwyczajnie antypatyczna, a oboje miejscami nudni. Natomiast postaci drugoplanowe to historia zupełnie odmienna, bowiem Holt stworzył barwną galerię osobowości, którą poznaje się z zaciekawieniem i przyjemnością. Wspólnicy w firmie, sekretarki czy nawet długi zszywacz w dużej mierze stanowią o atrakcyjności książki, i warto zwrócić na nich uwagę.
Generalnie rzecz ujmując, to mimo wszelkich wad „Przenośne drzwi” są naprawdę niezłą lekturą, dostarczającą sporej dawki rozrywki. Natomiast rozczarują się ci, którzy oczekiwali drugiego Pratchetta; zalecam jednak zignorowanie szalonych (i krzywdzących książkę) reklam wydawnictwa, a wtedy wszyscy będą, mniej lub bardziej, ale zadowoleni. Holt stworzył całkiem smaczną ‘wielkomiejską fantastykę’, a przy tym zgrabną satyrę na korporacje, którą warto przeczytać. Przyjemną, ale nie porywającą, w mojej ocenie wartą oceny 4/6.

piątek, 8 czerwca 2012

"Sprawiedliwość owiec" - Leonie Swann

tytuł oryginału: GLENNKILL
tłumaczenie: Jan Kraśko



liczba stron: 384

ISBN: 83-241-2575-2
oprawa: miękka
data wydania: lipiec 2006 (Amber)


Czy można oprzeć się "filozoficznej powieści kryminalnej", której głównym bohaterem jest stadko uroczych owieczek? A gdzie tam - nie można. Tak więc, zwabiona wizją słodkich wełniastych sherlocków zabrałam się za "Sprawiedliwość owiec" pełna zapału. To był mój jedyny błąd, kolejne popełniła już autorka.

Pastwisko na obrzeżach spokojnego Glennkill należy do Georga i jego owiec. Panna Maple, Biały Wieloryb, Otello i ich przyjaciele prowadzą na owym pasionku szczęśliwe owcze życie, wypełnione obowiązkiem zajadania trawy i książkami czytanymi na głos. Wszystko zmienia się, gdy George zostaje znaleziony martwy, ze szpadlem wbitym w brzuch. A cóż gorszego może przytrafić się jego podopiecznym? To owce mają dopiero odkryć. Podczas gdy na łąkę zakrada się chaos, a powietrze przesyca zapach paniki i latami skrywanych sekretów, owce szukają jednego - sprawiedliwości.

Przyznacie chyba sami, że pomysł to dość intrygujący. Niestety, autorka zrealizowała go w sposób raczej niemrawy, zabijając potencjał leżący w fabule. Bo o ile zaczęło się nieźle, tak z każdym kolejnym zdaniem książka traciła rozpęd (i moje zainteresowanie). Kryminalna zagadka gubiła się gdzieś między jedzeniem trawy a owczymi retro- i introspekcjami, przypominając mi coraz to słabsze kręgi na wodzie. Również bohaterowie - i ci dwunożni, i parzystokopytni - nie zostali wyczerpująco opisani. Już na początku dowiadujemy się na przykład, że Matylda "ma bardzo dobry węch i jest z tego dumna", a Otello "jest czarny, pochodzi z Hebrydów, ma cztery rogi i tajemniczą przeszłość", i to by było na tyle. Muszą nas zadowolić kilka słów o każdej z owieczek i ludzie wtłoczeni w ciasne szablony.

Nie odmówię jednak trafności spostrzeżeń, jakie zwierzaki poczyniły na temat nasz, ludzi. Często gorzkie ich przemyślenia trafiały niestety w samo sedno, charakteryzując ludzi jako nierozsądnych, zaślepionych i właściwie niezbyt bystrych. Przynajmniej w porównaniu z owcami.

Cóż więcej mogę powiedzieć? Mimo zachwytów, a ich w blogosferze nie brakuje, mnie"Sprawiedliwość owiec" bynajmniej nie urzekła - z paniką w oczach odliczałam strony, które zostały do końca. Na pocieszenie wynotowałam sobie słowa Zory, najciekawszej z owiec: 

"(...) duma, nawet ta usprawiedliwiona, nie powinna stanowić przeszkody do poznawania świata."
I to niestety byłoby na tyle, jeśli chodzi o plusiki. Tak więc z ciężkim sercem oceniam powieść Leonie Swann na 3/6, zachęcam jednak - jak zawsze - byście sami przekonali się, czy mój werdykt jest zasłużony.

wtorek, 5 czerwca 2012

"Chemia śmierci" - Simon Beckett




tytuł oryginału: THE CHEMISTRY OF DEATH
tłumaczenie: Jan Kraśko
liczba stron: 248
ISBN: 83-241-2445-4
oprawa: miękka
data wydania: marzec 2006 (Amber)



Na drugie imię powinnam mieć Sensacja. Uwielbiam czytać o zagadkowych morderstwach i spiskach, uwielbiam tajemnice, nagłe zwroty akcji. A kiedy śledztwo splata się z nauką - jestem w czytelniczym raju. Windą do nieba zawsze niosła mnie Katy Reichs, wybitna pisarka i antropolog sądowy, autorka serii "Kości" (tak, serial o tym samym tytule to żaden zbieg okoliczności). Miałam nadzieję znaleźć jej godnego następcę, niestety - rozczarowałam się.
O Simonie Beckett'cie wcześniej nie słyszałam, co specjalnie nie powinno nikogo dziwić – przeważnie jestem na bakier ze wszelkimi nowościami wydawniczymi. Jego wydana w 2006 roku "Chemia Śmierci" wpadła mi w ręce przypadkiem, i wciągnęła mnie okrutnie. Książka opowiada o Davidzie Hunterze, antropologu sądowym, który ucieka przed przeszłością do sennego Manham. Zatrudnia się tu jako lekarz i prowadzi spokojne, niemal letargiczne życie, gdy nagle w miasteczku zaczyna się źle dziać. Zostaje popełnione okrutne morderstwo, a David - chcąc nie chcąc - zostaje zaangażowany w jego rozwikłanie.
Ciało ludzkie zaczyna się rozkładać cztery minuty po śmierci. Coś, co było kiedyś siedliskiem życia, przechodzi teraz ostatnią metamorfozę. Zaczyna trawić samo siebie. Komórki rozpuszczają się od środka. Tkanki zmieniają się w ciecz, potem w gaz. Już martwe, ciało staje się stołem biesiadnym dla innych organizmów. Najpierw dla bakterii, potem dla owadów. Dla much. Muchy składają jaja, z jaj wylęgają się larwy. Larwy zjadają bogatą w składniki pokarmowe pożywkę, następnie migrują. Opuszczają ciało w składnym szyku, w zwartym pochodzie, który podąża zawsze na południe. Czasem na południowy wschód lub południowy zachód, ale nigdy na północ. Nikt nie wie dlaczego.
"Chemia śmierci" to dobrze poprowadzona intryga, prosty, ale barwny język. Autor sprytnie zwodzi nas, podsuwając coraz to nowsze tropy, by w końcu zaskoczyć rozwiązaniem zagadki. Ciekawie skonstruowani zostali także bohaterowie - mają wzbudzić w nas określone odczucia tylko po to, byśmy potem przecierali oczy ze zdumienia. Interesujące okazuje się też same miasteczko Manham, jego mieszkańcy; podobało mi się ich socjologiczno-psychologiczne ujęcie. Skojarzenia z "Dżumą" Camusa nie są chyba bezzasadne. Sam Hunter natomiast nie jest postacią nazbyt barwną, ale dzięki temu pozwala nam się skupić na historii, którą opowiada. Pojawia się także, oczywiście, wątek miłosny, dodający całości smaczku.
Beckett uczynił swojego zabójcę i jego metody oryginalnymi, co jest dużym plusem. Jednak wbrew temu, czego się spodziewałam, nie poświęcił zbyt wiele miejsca wątkowi antropologii, traktując go nieco po macoszemu. Sprawia on wrażenie jedynie wabika - badania, które przeprowadza David opisane są bardzo pobieżnie i wydaje mi się, że wynika to po prostu z braku wiedzy autora. Osoby, które nigdy się z takimi zagadnieniami nie spotkały powinny być zadowolone, ale ja - stara wyga - jestem rozczarowana.
Niemniej książkę oceniam na 4/6. Czyta się ją przyjemnie i szybko, bo jest po prostu dobrze napisana. Chętnie sięgnę po inne pozycje tego autora, choć już na pewno bez wielkich nadziei na drugą Temperance Brennan. 

piątek, 1 czerwca 2012

"Nie wiem, jak ona to robi" - Allison Pearson





tytuł oryginału: I DON'T KNOW HOW SHE DOES IT

tłumaczenie: Kazimierz Kumaniecki
liczba stron: 431
ISBN: 83-7359-048-X
oprawa: miękka
data wydania: lipiec 2003 (Albatros)



Bridget Jones, której marzenia się spełniły? Nie; życie Kate Reddy wcale nie jest bajkowe. Bo choć robi karierę w londyńskim City, ma dwójkę zdrowych dzieci i kochającego męża, wcale nie czyni jej to szczęśliwą. Starając się pogodzić wymagającą pracę i obowiązki rodzinne, Kate dokonuje iście cyrkowych sztuczek. Ta żonglerka nie ma jednak prawa dobrze się skończyć i na pewno ktoś na tym ucierpi.
Na słowa literatura kobieca reagowałam zawsze niepohamowanym dreszczem obrzydzenia, a mimo to "Nie wiem, jak ona to robi" czytało mi się naprawdę nieźle. Dziennik pani Reddy ocieka słodko-gorzkimi przemyśleniami o roli kobiety we współczesnym świecie, ironicznie rozlicza społeczeństwo z obietnic o równość płci, a to wszystko w lekkim, dowcipnym opakowaniu. Sama bohaterka urzeka od pierwszych stron, walcząc zaciekle o status zarówno matki idealnej, jak i pracownika roku. Kate jest rozchwiana i wewnętrznie nieuporządkowana, niepewna swoich priorytetów, a zarazem empatyczna i współczująca, pewna siebie w pracy, a tracąca rezon w obliczu dwudziestopięcioletniej niani. Pragnie spędzać czas z dziećmi, by potem szybko stracić do nich cierpliwość, potrzebuje pomocy męża, choć i tak wszystko po nim poprawi. Doradza przyjaciółkom, podczas gdy to jej życie wymyka się spod kontroli.
Allison Pearson stworzyła subtelną, zabawną powieść o kobietach dla kobiet. Wcale niełatwe treści zostały tu przedstawione w lekki sposób, i mimo przewidywalnej fabuły (to chyba wyznacznik gatunku), pozwalamy wciągnąć się w szalony świat według Kate, odnajdując w niej przy okazji coś z siebie. I choć „Nie wiem, jak ona to robi” raczej nie zapada na długo w pamięć, z pewnością pozwala choć na chwilę zatrzymać się i odetchnąć.
Uważam, że to pozycja zasługująca na 4/6.